autor: Krzysztof Brandys
christbrando podsumowuje rok 2013
Sezon rankingów i podsumowań czas zacząć! Jak to z końcem każdego roku bywa, przyszła bowiem pora by zastanowić się nad tym, co istotnego wydarzyło się w branży w przeciągu ostatnich 12 miesięcy i co ewentualnie czekać nas może w kolejnym roku. Zważywszy na to, iż jest to mój pierwszy rok współpracy z Waszym ulubionym portalem – czynię swą powinność z nieukrywaną przyjemnością.
- premiera konsol nowej generacji,
- Windows 8 w praktyce i cross-platformowy Xbox Live,
- dystrybucja cyfrowa (z punktu widzenia twórców niezależnych),
- Grand Theft Auto V – kilka(naście) gier w jednej,
- udany restart serii Tomb Raider,
- rozwój rynku indie i zjawisko crowd-fundingu.
- Xbox One nie dla Polaków,
- brak kompatybilności wstecznej next-genów,
- dystrybucja cyfrowa (z punktu widzenia gracza tradycjonalisty),
- najlepsze marki znów serwują nam „odgrzewane kotlety”,
- twórcy i wydawcy gier nie słuchają głosów graczy.
Rok pod znakiem next-genów
Rok 2013 upłynął przede wszystkim pod znakiem zbliżających się premier konsol nowej generacji. Byliśmy więc nieustannie bombardowani różnymi sensacyjnymi newsami z obozu jednego bądź drugiego producenta, a sama rywalizacja – głównie za sprawą odwiecznej wojny posiadaczy PlayStation z posiadaczami Xboxa – przybierała nierzadko kształt bezwzględnej kampanii wyborczej, z wytykaniem błędów i wywlekaniem rozmaitych brudów włącznie. W kontekście tego, co już za nami – z bolącym sercem muszę przyznać, iż oczekiwana przeze mnie z zapartym tchem premiera Xboxa One stała się jednym z największych rozczarowań mijającego roku.
Po pierwsze nowa konsola Microsoftu już na starcie mocno odstaje od swojej konkurentki pod względem technicznym, co, jak wiadomo, może przekładać się na znaczną różnicę w wydajności i jakości gier na tę platformę. To pierwsza taka sytuacja, bo zarówno Xbox jak i Xbox 360 np. pod względem jakości grafiki prezentowały się nieco lepiej od konkurencji. Oczywiście jest jeszcze zbyt wcześnie, by wydawać ostateczne sądy, a czas pokaże jak rozwiązania zastosowane przez obu producentów sprawdzą się w praktyce. Kolejna sprawa, to opóźniona względem reszty świata o bliżej nieokreślony czas premiera Xboxa One w Polsce. Pamiętając, jak długo musieliśmy czekać na rodzimą wersję Xbox Live, sytuacja w zasadzie nie powinna nas dziwić. Niemniej jednak jako użytkownik i fan Xboxa poczułem się tym faktem mocno urażony. Tym bardziej, że konkurencja z Sony potrafiła docenić nasz rynek i potraktować go na równi z pozostałymi.
Wspomniane aspekty to tylko dwa z długiej listy grzechów giganta z Redmond, który podczas całej kampanii promocyjnej zaliczał wpadkę za wpadką, podczas gdy konkurencja z Sony robiła swoje, bezlitośnie punktując przeciwnika. Odnoszę wrażenie, że Microsoft zupełnie niepotrzebnie zaangażował się w bezpośrednią konfrontację z japońskim rywalem, zamiast poczekać kilka miesięcy i w tym czasie dopracować jeszcze bardziej swoje nowe dzieło, a także zadbać o odpowiedni start konsoli na całym świecie. Cała sytuacja ma na szczęście swoje dobre strony. Po pierwsze cena, która po przejściu pierwszego „szału” zapewne nieco spadnie. Po drugie – czekając z zakupem do dnia pojawienia się Xboxa One w Polsce, będziemy mieli okazję by porównać pierwsze doświadczenia graczy z całego świata. Znając mocne i słabe strony obu maszyn, każdy z nas będzie mógł dokonać świadomego i właściwego wyboru.
To, co w nowej generacji konsol martwi mnie najbardziej to zapowiadany od dawna brak kompatybilności wstecznej. Jako gracz sentymentalny, lubiący powracać do kultowych tytułów nawet po kilku(nastu) latach – choć dawno pogodziłem się z tą myślą, to kompletnie nie rozumiem polityki obu firm w tym zakresie. Nie kupuję argumentu, że jest to trudne bądź niemożliwe ze względów technicznych. Dlaczego na PlayStation 2 można było bez problemu uruchomić gry z PS One, a na Xboksie 360 hulała większość tytułów stworzonych na jego poprzednika? Przecież te konsole dzieliła od siebie znacznie większa przepaść technologiczna, niż mijającą generację od next-genów. Domyślam się, że brak wsparcia dla starych gier zaowocować ma zwiększeniem zainteresowania nowymi produkcjami. Ale czy ktoś pomyślał o tym, że kompatybilność wsteczna całkiem niewielkim nakładem środków wydatnie przedłużyłaby życie starszym tytułom, co w praktyce przełożyłoby się na większe z nich zyski? Kwestię tę dostrzegło chyba Sony, oferując od jakiegoś czasu za pośrednictwem PSN klasyczne tytuły z pierwszej i drugiej generacji swej konsoli. Mam więc cichą nadzieję, iż najlepsze gry z ostatnich kilku lat prędzej czy później doczekają się swojej reedycji na next-genach. Zaś póki co kwestia ta pozostaje moim głównym argumentem w dyskusji o przewadze PC-tów nad konsolami.
Dlaczego nikt mnie nie lubi?
Niesmak wywołany nowym Xboxem Microsoft nadrobił na szczęście w moich oczach za sprawą swojego nowego OS-u. Co prawda premiera Windows 8 miała miejsce pod koniec 2012 roku, ale dopiero kilka miesięcy pracy z tym systemem pozwoliło rzetelnie podsumować wrażenia, płynące z jego użytkowania i wysnuć pierwsze wnioski. Nowe okienka zainstalowałem, wychodząc z założenia, że prędzej czy później wszyscy posiadacze komputerów będą na nie skazani. I tak w przeciwieństwie do większości użytkowników Windows 8, zakochałem się w nim od pierwszego wejrzenia – zaś kolejne miesiące obcowania z systemem i niedawna aktualizacja Windows 8.1 utwierdziły mnie w przekonaniu, iż nie była to tylko przelotna fascynacja. Dlatego trudno mi opisać katusze, jakie przechodziłem kiedy po awarii domowego peceta zmuszony byłem przez kilka tygodni korzystać ze starszych wersji „okienek”. Wbrew powszechnemu przekonaniu, nowy system wcale nie różni się tak znacząco od swojego poprzednika. W dużym uproszczeniu to przecież Windows 7, w którym przycisk „Start” zastąpiono ekranem „Start”. Szybkość i niezawodność oraz wyjątkowo intuicyjny interfejs, to najlepsze cechy tego systemu. A jeśli dorzucimy do tego nowe, rozwojowe funkcje, takie jak sklep Windows Store czy wsparcie dla monitorów dotykowych i nową politykę aktualizacji (darmowe okresowe upgrade’y zamiast nowych wersji systemu) – można wróżyć Windows 8 długą i świetlaną przyszłość.
Patrząc z punktu widzenia gracza, na duży plus zaliczyłbym Microsoftowi nową usługę Xbox Live, integrującą użytkowników Xboxa, Windows 8 i Windows Phone. W sytuacji, gdy każda z konsol (Xbox Live, PSN czy Nintendo Network) oraz każdy z poważniejszych wydawców forsuje swój system achievementów i wymaga od graczy logowania do osobnego konta (Steam, Origin, Ubi.com czy Battle.net) miłą odmianą jest umieszczenie w jednym miejscu naszej aktywności i osiągnięć z trzech różnych platform. Mam tylko nadzieję, że z czasem coraz więcej twórców gier będzie z tej możliwości korzystać. Ach, gdyby tak kiedyś nastąpiło jakieś cudowne porozumienie wszystkich producentów i stworzono jedną wspólną platformę skupiającą wszystkich graczy, niezależnie od posiadanego sprzętu! OK, ale chyba pora się obudzić…
Dystrybucja cyfrowa – za i przeciw
Zgodnie z oczekiwaniami, rok 2013 zaowocował dynamicznym rozwojem kanałów dystrybucji cyfrowej i wzrostem jej udziału w rynku w porównaniu ze sprzedażą tradycyjną. Zjawisko bądź co bądź naturalne, budzi jednak we mnie nieco mieszane uczucia. Z jednej strony wiadomo, że dla wydawców i samych graczy dystrybucja elektroniczna to najszybsza i najtańsza forma sprzedaży gier, zaś dla twórców niezależnych często jedyna możliwość pokazania swych dokonań światu. Z drugiej strony martwi mnie zapowiadane przez dystrybutorów stopniowe odchodzenie od tradycyjnych dróg dystrybucji. Należę do grona tych sentymentalnych graczy-dinozaurów, pamiętających czasy gdy w Polsce istniał w zasadzie jeden dystrybutor z prawdziwego zdarzenia, a wiele gier można było zdobyć jedynie sprowadzając je z zagranicy lub wędrując z paczuszką dyskietek 3,5” na giełdę komputerową. Wiele tytułów nabytych w tamtym czasie – choć dziś już praktycznie niegrywalnych – nadal zajmuje honorowe miejsce na moim regale z grami. Skoro więc najlepsze tytuły kradną nam tak wiele cennego czasu, to zasługują chyba na to, by zdobić półki w naszych domach, a nie kończyć w zapomnieniu razem z innymi śmieciami na wirtualnym składowisku, do którego dotrzeć możemy jedynie za pomocą loginu i hasła?
Gra, co ma wszystkie gry pod sobą
Na sztandarowe pytanie o najlepszą grę roku odpowiadam: dla mnie jest nią bezsprzecznie i bezapelacyjnie Grand Theft Auto V. Fakt – wybór może niezbyt oryginalny – lecz akurat w moim przypadku wcale nie taki oczywisty. Nigdy nie należałem do specjalnych zwolenników sandboksów, a co za tym idzie również i serii GTA (no, może za wyjątkiem części pierwszej, która w swoim czasie mocno namieszała w branży). Do sandboksów przekonałem się za sprawą doskonałego FarCry 3, ale to, co zobaczyłem w najnowszej odsłonie Grand Theft Auto, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. To, że jest to znakomita gra akcji wiedzą chyba wszyscy. To, że po raz pierwszy seria oferuje nam przeplatające się historie trójki zgoła odmiennych bohaterów – pewnie też. O oprawie graficznej i dźwiękowej, która jest znakomita powiedziano już niemal wszystko. Ale tym, co powaliło mnie w najnowszej odsłonie GTA, jest nasycenie gry ogromną ilością treści, które sprawia, że najnowsze dziecko Rockstara to kilka (a może i kilkanaście) gier w jednej.
Po pierwsze w grze możemy pojeździć niemal wszystkim, czego dusza zapragnie – i to zarówno w formule „free”, jak i biorąc udział w przygotowanych uprzednio wyścigach. Od rowerów, skuterów i motocykli, poprzez samochody – limuzyny, sportowe i terenowe, do ciężarówek, samochodów specjalnych i innych wymyślnych maszyn. Do tego dostaliśmy jachty, skutery wodne, motorówki a nawet łódź podwodną. W grze możemy polatać awionetką, bądź transportowym lub pasażerskim molochem i pod względem oprawy graficznej wygląda to lepiej niż w większości niedawno wydanych symulatorów lotu. Jeśli nie zależy nam na nazwiskach sportowców czy licencjonowanych imprezach, a chcemy po prostu pograć w tenisa lub golfa – wybór jest prosty: GTA V. Jeśli chcemy poskakać na spadochronie lub sprawdzić się np. w triathlonie – proszę bardzo! Dorzućmy do tego niezliczoną ilość easter eggów, zapożyczeń i nawiązań oraz „znajdziek” – mimo wielu miesięcy grania wciąż odkrywamy grę Rockstara na nowo. Wszystko to sprawia, że pieniądze wydane na Grand Theft Auto V to bezsprzecznie najlepiej zainwestowane 200 zł w mojej karierze gracza.
Do listy najlepszych produkcji ubiegłego roku dorzuciłbym jeszcze Tomb Raidera, który tchnął w podupadającą serię o przygodach Lary Croft zupełnie nowe życie i sprawił, że z niecierpliwością czekam na ich kolejną odsłonę. O najgorszych grach za to pisać nie będę, choć teoretycznie mógłbym w tym miejscu przywołać dowolny z Symulatorów „czegośtam” podkreślając zupełnie dla mnie niezrozumiały wysyp gier tego gatunku. Generalnie jednak żadna z gier, na które czekałem nie okazała się aż takim niewypałem, żeby zasłużyć sobie na to niechlubne miano. W dobrym tonie byłoby skrytykować np. SimCity – że niedopracowane, Battlefielda 4 lub Call of Duty: Ghosts – że to odgrzewane kotlety, a przy tym dramatycznie krótkie i proste (nawet na poziomie weterana). Prawda jest jednak taka, że wspomniane gry to i tak jedne z najlepszych – o ile nie najlepsze tytuły w swoim gatunku, a że w dzisiejszych czasach naprawdę niełatwo już o jakieś nowatorskie rozwiązania, których do tej pory nie wymyślono – cieszmy się odgrzewanymi kotletami, byleby trzymały odpowiednio wysoki poziom…
Na co czekam i czego się nie doczekam…
W nadchodzącym roku czekam przede wszystkim na Mirror’s Edge – kontynuację jednej z najoryginalniejszych gier wszech czasów, która pokazała, że parkour – dyscyplina budzącą emocje chyba tylko u ludzi uprawiających rzeczoną formę aktywności – może być podstawą znakomitej i trzymającej w napięciu gry akcji. Mam nadzieję, że w końcu ukaże się z dawna zapowiadany Thief, bo to jedna z ciekawszych, choć nieco zapomnianych i niedocenianych serii w historii. Z otwartymi ramionami przyjmę Mass Effecta 4, choć bez komandor Shepard (dla mnie ona zawsze była kobietą) to już nie będzie to samo... W końcu, jak wszyscy ,stawiam na trzeciego Wiedźmina i liczę na to, że okaże się jeszcze lepszy od „dwójki”, która – choć świetna – pozostawiła mnie z uczuciem lekkiego niedosytu.
Ostatni z tytułów, w którego pojawienie się jeszcze do niedawna mocno wierzyłem – w świetle ostatnich wypowiedzi szefa Ghost Games – pozostanie najwyraźniej nadal w sferze marzeń moich i tysięcy graczy. Mowa oczywiście o Need for Speed Underground 3, na którego rychłe powstanie jeszcze do niedawna wskazywały plotki, pojawiające się w internecie. Kompletnie nie zgadzam się z argumentacją Marcusa Nilssona, że czasy fascynacji nielegalnymi wyścigami stuningowanych samochodów odeszły bezpowrotnie i można je mierzyć popularnością filmowej serii Szybcy i Wściekli. Skoro panowie z Electronic Arts tak dobrze wiedzą czego pragną gracze, to jak wytłumaczyć fakt, że ostatnie odsłony serii Need for Speed są z roku na rok coraz gorsze i sprzedają się jedynie ze względu na renomę całego cyklu? Jeśli warunkiem stworzenia Underground 3 miało by być zagwarantowanie sprzedaży na poziomie 15 milionów sztuk, to ręczę swoją głową za taki wynik – nawet gdyby najnowsza odsłona była tylko w połowie tak dobra jak jej genialna poprzedniczka.
Indie i crowdfunding lekarstwem na ignorancję
Odnoszę wrażenie, że wielcy producenci gier już dawno przestali słuchać głosów graczy, forsując własne wizje rozwoju swych sztandarowych marek. W dzisiejszych czasach liczą się głównie pieniądze i ustalone przez wydawców terminy, a twórcom nie starcza pomysłów ani czasu na dopracowanie większości tytułów. W ten sposób za coraz większy budżet, przewyższający często hollywoodzkie produkcje filmowe, powstają gry wtórne i wystarczające na ledwo kilka godzin zabawy. Kolejne rekordy sprzedaży są pobijane, ale średnie oceny gier w prasie i internecie starczą za najlepszy komentarz. Na tym tle zjawiskiem bardzo pozytywnym jest coraz szybciej rozwijający się rynek gier indie. Tutaj niemal każda produkcja jest na swój sposób oryginalna, a gry tworzone są przez ludzi z prawdziwą pasją, zgodnie z hasłem „przez graczy dla graczy”. Kiedyś podstawową przeszkodą były pieniądze, ale jeszcze kilka lat temu nikt nie pomyślałby o tym, że dzięki coraz powszechniejszemu zjawisku crowdfundingu możliwe będzie stworzenie niemal dowolnego produktu, który zyska aprobatę społeczności. W ten właśnie sposób powstaje dziś wiele prawdziwych perełek, na które nie postawiłby żaden poważny wydawca. Skoro więc na EA liczyć nie możemy, to może znajdą się chętni, żeby dzięki Kickstarterowi ufundować np. Need for Speed Underground 3?
Mam nadzieję, iż czołowi producenci i wydawcy gier dostrzegą wreszcie coś więcej niż czubek własnego nosa i zaczną brać pod uwagę sugestie graczy. W 2014 roku chętnie pograłbym bowiem w nowe odsłony popularnych marek, takich jak The Settlers, Age of Empires albo Colin McRae Rally. Marzy mi się powrót serii Call of Duty do realiów historycznych. Co powiecie na Wietnam albo lepiej: I wojnę światową w klimacie „dwójki” i oprawie godnej next-genów? Takich marzeń każdy z nas ma pewnie mnóstwo. Życzę więc wam i sobie, żeby w nadchodzącym roku wszystkie one się spełniły!