Graliśmy w Deathloop - dzień świstaka i oscarowe kreacje dwójki bohaterów
Deathloop może być czarnym koniem wśród tegorocznych hitów. Intrygująca fabuła, bogate mechaniki w grze akcji FPP i brawurowe kreacje dwójki głównych bohaterów razem tworzą piorunującą mieszankę.
Przeczytaj recenzję Recenzja gry Deathloop - duchowy spadkobierca BioShocka
Artykuł powstał na bazie wersji PS5.
Jesienne premiery wałkowanych od lat serii są trochę jak przyjacielskie spotkanie ze swoją (bądź swoim) eks. Niby jesteśmy trochę ciekawi „co nowego”, ale na tę magię poznawania się od samego początku nie ma już co liczyć. Tym bardziej więc warto zwracać uwagę na wszelkie nowe marki z nowymi historiami i bohaterami, jakie próbują zaistnieć na rynku. Taką właśnie pozycją jest Deathloop, choć tak całkowicie „nowo” nie będzie. Mimo zupełnej zmiany klimatów na coś w rodzaju kina akcji z lat 60. czuć od razu, że to gra twórców Dishonored i Preya.
A to oznacza, że możemy liczyć na sporo swobody w rozgrywce i nietuzinkową, intrygującą fabułę. O tej ostatniej nie mogę Wam za dużo powiedzieć, bo generalnie wszystko będzie spoilerem. Początek wydaje się mało odkrywczy. Główny bohater – Colt – budzi się na plaży, niewiele pamiętając, ale wkrótce orientuje się, że na tajemniczej wyspie Blackreef utknął w pętli czasu. Po upływie 24 godzin (lub zgonie) ponownie budzi się na plaży i zaczyna ten sam dzień (prawie) od nowa. Za wszelką cenę pragnie przerwać tę tytułową zabójczą pętlę, ale ktoś mu w tym przeszkadza. I to nie byle jaki ktoś – Julianne...
Jak pan i pani Smith...
Julianne to nasz główna antagonistka, która ma swoje powody, by nie dopuścić do przerwania pętli czasu, i jak można się domyślić – stara się powstrzymać Colta. A wtedy dopiero iskrzy...! Nie wiem, kiedy ostatnio podziwiałem tak dobrze napisane i zagrane role! Colt i Julianne rozmawiają czasem ze sobą przez krótkofalówkę i to, co się wtedy dzieje, zasługuje na Oscara! Nasz bohater to trochę taki młody Samuel L. Jackson z filmów Tarantino – czarnoskóry twardziel, który lubi spluwy i słowa – i dobrze wie, jak używać obydwu tych rzeczy. Julianne jest jednak równie cięta w ripostach, więc ich rozmowy, mimo sporej ilości bezpardonowych bluzgów, są jak poezja dla uszu!
Idea dwójki bohaterów i pętli czasowej od razu nasuwa porównania z wydanym niedawno 12 Minutes, ale zawarte tam pogawędki hollywoodzkich gwiazd – Jamesa McAvoya i Daisy Ridley – nawet nie zbliżają się do tego, co prezentują Jason E. Kelley i Ozioma Akagha jako Colt i Julianne. To jakość podobna do tej z rozmów bohaterów Firewatcha, tyle że o zupełnie innym klimacie i z inną dawką emocji.
Czy polski dubbing...
...ssie? Nie! Jest zaskakująco dobry, jednak po pewnym czasie wróciłem do angielskiego. Nie bez powodu zaznaczyłem, że główny bohater to czarnoskóry twardziel na wzór Samuela L. Jacksona, więc siłą rzeczy polski aktor nie jest w stanie oddać tych wszystkich charakterystycznych smaczków związanych z akcentem czy barwą głosu. Dysonans w tym, co słychać i widać, jest po prostu zbyt duży.
Spore znaczenie miały też dla mnie liczne przekleństwa w dialogach. Wszelkie słowa na F brzmią tu niezwykle naturalnie, ale zastąpienie ich polskimi, ciężkimi odpowiednikami jakoś burzy klimat. To jednak moje subiektywne odczucia przy dobrej znajomości angielskiego i nie zmienia to faktu, że polski dubbing jest udany.
Sprytna mieszanka wielu gier i mechanik
No dobrze, dialogi dialogami, ale Deathloop to nie audiobook, więc jak się w to gra? Początkowo słabo i mozolnie, bo zasady są naprawdę złożone, a twórcy chcą już na wstępie wyjaśnić wszystko, co się da. Co chwilę więc włącza się pauza, a my musimy przeklikiwać się przez dziesiątki wyskakujących ramek z tekstem, wyjaśniających różne zagadnienia. W rezultacie Deathloop ma chyba najbardziej uciążliwy i męczący tutorial, jaki ostatnio widziałem. Można było tego uniknąć, decydując się na większą lokację, dającą więcej czasu na eksplorację, bo pierwsze poziomy w grze okazują się dość klaustrofobiczne.
A rzeczy do ogarnięcia jest tu naprawdę sporo. Są medaliony ulepszające broń oraz umiejętności bohatera, są specjalne tabliczki dające specjalne moce, a do poznawania fabuły służą różnego rodzaju tropy i wskazówki. Oczywiście idea zapętlenia w czasie dodatkowo wszystko komplikuje i część ekwipunku tracimy z każdym odrodzeniem, a część możemy zachować, stosując jeszcze inną mechanikę.
Julianne grywalna w multi
W finalnej wersji gry dostępna będzie jeszcze opcja zabawy online, w której wcielimy się w Julianne i wkroczymy do kampanii fabularnej innego gracza, próbując mu przeszkadzać. Jest to więc pomysł podobny do tego, co znamy z Dark Souls, czy do niedoszłego trybu inwazji z Dooma Eternal. W testowanej do zapowiedzi wersji nie było to jeszcze dostępne.
W zasadzie dopiero gdy twórcy puszczają nas wolno i przestają bombardować instrukcjami, zasady stają się jasne i zaczyna się robić fajnie. To naprawdę nietuzinkowa gra akcji FPP z ciekawymi mechanikami oraz intrygującą fabułą. Colt powtarza ciągle ten sam dzień, tyle że z coraz większą wiedzą. Mamy tu więc coś z metroidvanii, bo wiele początkowo niedostępnych lokacji staje się dostępnych później. Inni mogą mieć z kolei skojarzenia ze znacznie bardziej przystępną wersją Returnala. Ja dostrzegłem też trochę wpływów BioShocka, głównie w związku wszechobecną retrofantastyką, przeciwnikami noszącymi dziwne maski i takim detalem jak amunicja oferowana w kioskach-automatach.
W trakcie rozgrywki mamy sporo swobody, bo sami decydujemy, którym akurat tropem podążyć do jednej z kilku lokacji. Te z kolei różnią się nie tylko między sobą, ale też zależnie od jednej z czterech pór dnia do wyboru. Od naszego stylu zależy też, czy zdecydujemy się na skradanie rodem z Dishonored, czy na otwartą walkę. Zdrowie nie regeneruje się samo, więc warto dobrze planować każdy kolejny krok. Osobiście bardziej spodobało mi się załatwianie spraw po cichu, bo przyjemność strzelania mocno zależy od rodzaju posiadanej broni. Póki co miałem sporo frajdy, jedynie posługując się strzelbą, ale może to kwestia braku ulepszeń w innych pukawkach, których arsenał zapowiada się na całkiem bogaty.
Utknąłem w pętli i na razie nie chcę z niej wychodzić
Po kilku godzinach z grą nie doszukałem się wielu rzeczy, które by mi się nie podobały. Poza męczącym samouczkiem trochę trudno było mi przyzwyczaić się do projektów lokacji, które są bardzo... ciasne. Niby wszędzie można dotrzeć w parę sekund, ale wolałbym chyba nieco więcej przestrzeni. Grafika nie należy do najładniejszych, nawet z wodotryskami PlayStation 5, ale tutaj można to wytłumaczyć nieco komiksowym stylem artystycznym. Świetna jest za to muzyka doskonale pasująca do klimatów lat 60.
Nie wiem jeszcze, jak na dłuższą metę sprawdzi się ciągle ten sam początek dnia, stałe powracanie do tych samych lokacji – mam nadzieję, że twórcy nie przesadzili z długością gry i w pewnym momencie nie pojawi się przesyt tymi powtórkami. Czuję jednak, że nawet jeśli tak będzie, to ciekawa fabuła i kreacje dwójki bohaterów wynagrodzą wszystko. A najlepsze jest to, że premiera już niedługo i po sprawdzeniu wersji do zapowiedzi mogę grać dalej aż do końca tej historii!