Graliśmy w Riders Republic - ekstremalna jazda z kurczową trzymanką
Kolejna gra Ubisoftu o sportach ekstremalnych to podręcznikowy przykład sandboksa tej firmy. Specyficzny klimat i niszową tematykę ratuje jazda na wirtualnym rowerze, świetny tryb kooperacji i jeden niezwykły tryb rozgrywki…
Ten tekst był przygotowany przed premierą gry.
Artykuł powstał na bazie wersji PC.
Firma Ubisoft nie ustaje w próbach stworzenia szalonej gry o sportach ekstremalnych i po zimowym Steep przyszedł czas na Riders Republic. To generalnie wciąż ta sama koncepcja brania udziału we wszelkiego rodzaju zawodach, jakie można zorganizować w górskich plenerach, tyle że tym razem nie zawsze potrzebny jest śnieg. Alpy zamieniono na ogromną mapę obejmującą kilka amerykańskich parków narodowych, do nart i snowboardu dołączył rower górski (oraz szosowy), a wingsuit doczekał się silników odrzutowych! Co z tego wyszło?
Riders Republic jest dość specyficzną produkcją, która początkowo od razu mnie odrzuciła. Zapewne przez wszechobecny klimat nieco infantylnej imprezy z podejrzanie za mocno wyluzowanymi, ciągle gibającymi się ziomalami przybijającymi żółwiki. Na dodatek każdy z nich musi się wyróżniać i jest wystrojony w dziwną czapkę lub przebrany za kreskówkową pandę, T-rexa czy żyrafę. To nie tylko nie moje klimaty, ale i coś przekraczającego granicę komfortu psychicznego – „ciężki stuff”. Złe wrażenie na szczęście mija, gdy wskakujemy na rower i zaczynamy downhill – zwłaszcza po przełączeniu widoku na kamerę FPP i z dużym ekranem TV przed oczami. Co tam „halucynacyjne” żyrafy – dopiero wtedy zaczyna się ostra jazda!
„U-a-ha rowery dwa...”
Dzięki intuicyjnemu, prostemu sterowaniu (przynajmniej w przypadku pada) i niesamowitemu wrażeniu prędkości zjazdy na złamanie karku w dół wzgórza są wręcz upajające. Nie ma mowy o jeździe „na pałę”, bo ścieżki są wąskie, w dodatku co chwilę trzeba omijać jakieś drzewa. Kolizje z przeciwnikami ograniczono do minimum, co wydaje się całkiem rozsądnym pomysłem – w innym wypadku rozgrywka byłaby zbyt frustrująca.
Wrażenie robią zwłaszcza momenty, gdy mkniemy niemal pionowo w dół, albo próby pokonania ekstremalnie trudnych tras, kiedy jedzie się po górskiej grani tak wąskiej, że ostrze brzytwy wydaje się trójpasmową autostradą. Zaraz za nią czeka skok w przepaść i kilka niewielkich półek skalnych oddalonych od siebie o dystans sporego wieżowca, w które trzeba idealnie trafić, by zaliczyć kolejny checkpoint.
Raiders Republic staje się czasem hardcore’ową platformówką, w której liczą się ułamki sekund na wybranie właściwego kierunku jazdy. Nie ma żadnych band trzymających nas na trasie, a przy tych prędkościach bardzo łatwo gdzieś źle skręcić i stracić orientację, bo do dyspozycji jest jedynie krótkie cofanie czasu lub reset przed ostatnią bramkę. W singlu można jeszcze coś ugrać po wpadce, ale ścigając się z innymi, warto postawić na rozwagę i przeczekanie, aż większość rywali wyłoży się przez swoje błędy.
Rozczarowało mnie jedynie wykorzystanie roweru szosowego. Kiedy go otrzymałem w nagrodę po jednym z wyścigów, oczekiwałem jakichś zawodów po asfaltowych górskich serpentynach, tymczasem okazało się, że wyścigi na nim nie różnią się za bardzo od tych na góralach. Asfalt pojawia się jedynie w krótkich momentach pomiędzy kolejnymi downhillami po wertepach, które kompozytowa kolarzówka i jej cienkie opony znoszą szokująco dobrze.
I deski z wiązaniami
Zawody na nartach czy snowboardzie wyglądają nieco podobnie, ale tutaj emocje pojawiają się głównie podczas omijania drzew na ekstremalnie stromych stokach. Przy nartach wymóg obecności śniegu automatycznie ogranicza krajobraz dookoła, a to tylko część powodów, dla których rower wydał mi się sprzętem oferującym o wiele więcej frajdy. Nie był go w stanie przebić nawet odrzutowy wingsuit. Wrażenia są, gdy śmiga się lotem koszącym przy ziemi, ale wszelkie próby nabrania wysokości (gdzie znajduje się większość okręgów – checkpointów do zaliczania) przynoszą już brak poczucia prędkości i okropne pogorszenie jakości grafiki, z pop-upami pojedynczych drzew, które silnik rysuje jedynie na kilka metrów przed nami.
Narty i snowboard trochę lepiej spisują się na zamkniętych arenach, gdzie liczy się tylko wykonywanie tricków na punkty przez odpowiednie wciskanie przycisków do robienia combosów. To dobra odmiana i zapewne znajdzie swoich fanów, ale dla mnie po emocjach downhilla zbieranie punktów było nieco nudne. Zyskuje ono jedynie w ekipie znajomych i multiplayerze.
W kupie zabawa
Jeśli przebieranki za pandy i żyrafy mogły się wydawać szalone, to był to zaledwie wstęp do prawdziwego szaleństwa, jakim są „wyścigi masowe”. Raz na jakiś czas w społecznym hubie na mapie pojawia się zapowiedź rywalizacji dla aż 64 graczy. Podczas startu na odpowiednio szerokiej skarpie masa jednakowo odzianych klonów zaczyna przelewać się w dół. Pod przebraniami nie widać rowerów czy nart, więc przypomina to lemingi rzucające się ślepo w przepaść albo hordę eleganckich zombie z przyspieszeniem prosto z filmu World War Z.
Nie trzeba zgadywać, że początek takiego wydarzenia to istny chaos, podczas którego nie liczy się strategia czy umiejętności, tylko nieco szczęścia. Dopiero po pewnym czasie sytuacja zaczyna się klarować, peleton rozrzedzać i można skupić się na uważnej jeździe przed siebie. Wyznam, że widok przeciwników zaliczających nagłe spotkania z drzewami i przesunięcie się choćby do pierwszej dziesiątki sprawia ogromną satysfakcję. Podczas wyścigu co jakiś czas zmienia się środek transportu (od roweru przez narty po wingsuit) i generalnie jest sporo czasu, by nadrobić jakiś błąd. W zasadzie warto zagrać w Riders Republic choćby dla tego masowego zjazdu, bo to naprawdę niezwykłe doświadczenie.
BFG – Big F...unny Game
A co ponadto oferuje Riders Republic? „A Ubisoft Game...”, czyli, co zapewne nie jest żadną niespodzianką, ogromną mapę usianą znacznikami. Podczas prezentacji nasz przewodnik zabrał nas w okolicę jednego typu znajdziek, bodajże był to jakiś balon sterczący pośrodku niczego. Wymowny napis przy nim „1/500” nie wymaga chyba komentarza. Gra będzie zapewne rajem bądź przekleństwem dla fanów otwartych światów – zależnie od upodobań. Plusem jest to, że mimo tak rozległych terenów mapa nie wydaje się wymarła. Nawet gdy eksplorujemy ją na spokojnie, zawsze gdzieś śmignie nam jakiś bot – narciarz, rowerzysta, inny gracz bądź zwierzak.
I jak się zdaje, ciągle będzie co robić na tej mapie. Są zawody, sezony, wyzwania, czasowe wydarzenia, tryb kariery, gwiazdki do zdobywania, reputacja, sklepy, tryb foto, emotki i co tylko w sandboksach jeszcze wymyślono. A na deser tona sprzętu rowerowego i narciarskiego do odblokowania oraz tyle samo przebrań, kostiumów czy pojedynczych ciuchów. Bogate możliwości personalizacji wyglądu niczym w Fortnicie mogłyby być zachętą dla młodszych graczy, jednak trochę kłóci się z tym wysoki poziom trudności niektórych zjazdów.
Nie jestem wielkim fanem kolarstwa górskiego czy sportów zimowych, więc po paru godzinach z grą w wersji beta odniosłem wrażenie, że to przede wszystkim świetny tytuł do rozerwania się w trybie kooperacji i wyścigów w PvP. W grupie znajomych można się przecież pośmiać z przebrań, a przy prawdziwej rywalizacji zabawa nabiera odpowiednich rumieńców. Jeśli chodzi o samotną grę, czyli ściganie się z botami i zaliczanie kolejnych znaczników na mapie, będzie to raczej pozycja dla największych fanów otwartych światów i miłośników tego rodzaju sportu. Riders Republic w istocie błyszczy dla riderów, a nie jednego ridera.
ZASTRZEŻENIE
Przedpremierowy dostęp do gry zapewnił nam polski oddział firmy Ubisoft.