Nowe Hyrule Warriors to nie jest gra dla fanów Zelda: Breath of the Wild, ale…
…to nie znaczy, że fani nie znajdą w niej wielu smaczków. Jedyne co muszą przełknąć, to zupełnie inna pętla rozgrywki. Czy warto, wyjaśnimy w pełnej recenzji, na razie skupimy się na różnicach między grami.
Przeczytaj recenzję Recenzja Hyrule Warriors: Age of Calamity - zabiłem 75 000 potworów i dobrze mi z tym
Artykuł powstał na bazie wersji Switch.
The Legend of Zelda: Breath of the Wild to nie tylko jedna z najlepszych gier 2017 roku czy w ogóle na Switcha. To także jeden z najlepszych sandboksów, jakie kiedykolwiek trafiły do rąk graczy. I to sandboksów przez duże „S”, bo to właśnie swoboda przenika każdy aspekt przygód Linka. BotW to spełnienie słynnej obietnicy Todda Howarda z prezentacji Skyrima. „Widzicie tę górę? Możecie się na nią wspiąć” – tym razem jednak nie trzeba tego robić karkołomnym mashowaniem przycisku odpowiedzialnego za skok.
Nic więc dziwnego, że Breath of the Wild zebrało fenomenalne oceny (u nas maksymalną „dychę”) i sprzedało się w ponad 20 milionach sztuk (a gra w zasadzie nie była przeceniania). Wyposzczeni fani czekają z niecierpliwością na zapowiedziane Breath of the Wild 2, ale zanim dojdzie do jej premiery, Nintendo oferuje coś na pierwszy rzut oka podobnego. Hyrule Warriors: Age of Calamity to gra, która wygląda jak nowa Zelda, chociaż nową Zeldą nie jest. I to może okazać się problemem – dla części graczy.
Lubisz Dynasty Warriors, to już wiesz, o czym piszę
Tak, jeśli wiesz, czym są gry musou lub od lat zagrywasz się w kolejne Dynasty Warriors, to teza tego tekstu cię nie zaskoczy. To jednaj troszkę niszowy gatunek – i to właśnie do tych, którzy go nie znają, adresujemy ten tekst.
To nie jest nowa Zelda…
Pamiętacie jeszcze jak w Breath of the Wild przebiliście się przez tysiące wrogów, żeby na końcu odbić posterunek broniony nie tylko przez bokobliny, ale też znacznie potężniejszego ich ziomka, a zarazem dowódcę? Albo gdy podrzucaliście w powietrze dziesiątki wrogów na raz po to, aby odpalić kombo i dobić ich zanim spadną na ziemię? To dobrze, że nie pamiętacie, bo niczego takiego w Zeldzie nie ma. To obrazki z Hyrule Warrios.
Nowe Hyrule Warrios to druga odsłona mikrocyklu, który powstał co prawda na licencji, ale pod względem rozgrywki niewiele ma wspólnego z The Legends of Zelda. Japońska firma Koei Tecmo specjalizuje się w gatunku musou, który najprościej można opisać jako połączenie bijatyki i hack-and-slasha. Najbardziej znanymi jego przedstawicielem jest mająca ponad 20-lat na karku seria Dynasty Warriors, oparta na chińskim eposie o trzech królestwach, ale bez trudu znajdziecie też odsłony, podobnie jak Hyrule Warriors, stworzone na bazie znanych marek, takich jak Dragon Quest czy Fire Emblem (a niedługo wyjdzie Persona).
Czym się więc różni rozgrywka w tych grach od BotW? Prościej odpowiedzieć, jakie są podobieństwa, bo to po prostu zupełnie inny gatunek – nie zwiedzamy tutaj otwartego świata, a walczymy na zamkniętych arenach. Nie znajdziecie tutaj typowych dla serii lochów (dungeonów) z zagadkami środowiskowymi do rozwiązania. Istota zabawy to dziesiątkowanie tysięcy przeciwników, zbieranie nowych broni, nabijanie leveli i podejmowanie quasitaktycznych decyzji w trakcie walki – a następnie powtarzanie tego samego przez kolejne dziesiątki godzin. Breath of the Wild jest sandboksem z naciskiem na survival; Hyrule Warrios to symulator potężnego wojownika siejącego spustoszenie na polu bitwy.
Nie zrozumcie mnie jednak źle. Hyrule Warriors: Age of Calamity zapowiada się na jedną z lepszych gier musou ostatnich lat. Oprawa graficzna jest przepiękna, mordowanie potworów szalenie satysfakcjonujące, a zawartości jest w bród. Trudno mi jeszcze powiedzieć, czy dalej będzie tak samo fajnie, a powtarzalna rozgrywka zostanie odpowiednio urozmaicona – ale póki co bawię się wyśmienicie.
… ale dużo tutaj Breath of the Wild
No dobrze, wiemy już, że jeśli szukacie gry w stylu BotW, to w Hyrule Warriors jej nie znajdziecie. Ale czy to znaczy, że fani serii nie będą z niej czerpać frajdy? Nie, jeśli tylko będą wiedzieli, po co sięgają. A sięgają po hack-and-slasha, w którym masa jest nawiązań i smaczków z Breath of the Wild.
Przede wszystkim naprawdę dużo tutaj historii. W poprzedniej odsłonie tego mikrocyklu, czyli w Hyrule Warriors Legends, opowieść była mocno pretekstowa, a sztampowe timey-wimey miało uzasadnić obecność postaci z różnych odsłon serii w jednym miejscu i czasie. Age of Calamity tymczasem zdołało mnie zaskoczyć.
W nowym Hyrule Warriors akcja zaczyna się na sto lat przed Breath of the Wild, gra daje nam więc szansę na lepsze zrozumienie katastrofy, które doprowadziła do upadku Królestwa Hyrule. Misje, rozrzucone po całej mapie znanej z BotW, zabierają nas w miejsca, które doskonale znamy – tym razem jednak budynki, wioski i osady nie są w stanie rozkładu, a rozkwitu poprzedzającego nadejście Ganona. Nie wiem jeszcze jak potoczy się opowieść, bo dopiero zaczynam swoją przygodę z Age of Calamity, ale niezłe cut-scenki robią dobre pierwsze wrażenie. Dobrze wróży też nadzór, jaki mieli nad grą twórcy z Nintendo.
Kanoniczność opowieści będzie więc dla hardkorowych fanów wystarczającym argumentem, żeby sięgnąć po Hyrule Warriors. Historia to jednak nie wszystko, czym zachwycą się fani Zeldy. Jestem pod dużym wrażeniem, jak wiele mechanik, pomysłów czy smaczków z Breath of the Wild udało się twórcom wpleść w typową dla gatunku musou pętlę rozgrywki. To oczywiście standard, bo wszystkie ich implementacje mocno nawiązują do marek, na których się opierają, ale w przypadku Hyrule Warriors nie są to tylko kosmetyczne detale. Poznajemy nowe przepisy kulinarne i gotujemy jedzenie, które nas wzmacnia. Zbieramy tonę nowych broni (tym razem nie psują się po paru ciosach). Możemy nawet szybować – i choć jeśli w praktyce niewiele się to różni od zwykłego chodzenia, to dzięki takim smaczkom fani Zeldy poczują się jak w domu. Nie wspominam nawet takich oczywistości jak znane wszystkim postaci czy miejsca.
Dla kogo to gra?
Nie ukrywam, Hyrule Warriors daje mi kupę frajdy – i myślę, że wielu fanów nowej Zeldy także zauroczy ta gra. Najważniejsze jednak, żeby wiedzieli, po co sięgają, bo wtedy nie rozczarują się brakiem otwartego świata czy zagadek środowiskowych.
Tym, co może nowej produkcji najbardziej zaszkodzić, poza potencjalnym rozczarowaniem, że nie jest to wcale nowa Zelda, jest jej dość przeciętny stan techniczny. O ile błędów nie widziałem za wiele, o tyle optymalizacja na Switchu woła o pomstę do nieba. Spadające klatki to nie wyjątek, a smutna norma, która dobitnie przypomina, jak słabe są bebechy konsoli Nintendo. Mam nadzieję, że twórcom uda się jakoś z tym poradzić do premiery, bo co wrażliwsi na technikalia gracze po prostu się od niej odbiją.
Sam jestem dość nieczuły na problemy techniczne gier. No cóż, jestem z pokolenia, które pamięta, jak ich pecety dławiły się The Elders Scrolls: Oblivion z odpalonym w góra 20 klatkach na sekundę – a i tak byliśmy zachwyceni. Kłopoty Hyrule Warriors to dla mnie więc detal, który zauważam, ale nie przeszkadza mi dobrze się bawić. I do tej dobrej zabawy wrócę, gdy tylko skończę pisać ten tekst. Zostały mi jeszcze tysiące bokoblinów i lizalfosów do wymordowania.
O AUTORZE
Uważam, że seria The Legends of Zelda, to najlepsze, co Japonia dała światu. Tym bardziej więc cieszę się, że mogę wreszcie powymiatać nie tylko Linkiem, ale też i tytułową księżniczką. W pierwsze Hyrule Warriors nie grałem, ale inne produkcje z gatunku musou nie są mi obce. Nigdy nie wciągnąłem się w nie na poważnie, ale coś czuję, że nowe Age of Calamity może to zmienić.
ZASTRZEŻENIE
Kopię gry otrzymaliśmy nieodpłatnie od firmy Conquest Entertainment, oficjalnego przedstawiciela Nintendo w Polsce.