Luigi’s Mansion 3 uświadomiło mi tragedię bycia tym gorszym bratem
„Zbrodnia i kara” Dostojewskiego, „Proces” Kafki, Luigi’s Mansion 3 od Nintendo. Niewiele dzieł w równym stopniu pozwala nam zanurzyć się w udręczoną psychikę wymyślonej postaci i odkryć koszmary, które się w niej kryją.
Przeczytaj recenzję Recenzja Luigi’s Mansion 3 – gry, która was nie interesuje, ale z którą świetnie byście się bawili
Artykuł powstał na bazie wersji Switch.
Wystarczył kwadrans przy stoisku Nintendo na gamescomie, by zalała mnie fala współczucia dla Luigiego. Jego brat nie dość, że jest ikoną interaktywnej rozrywki i pomimo proletariackich początków wżenił się w arystokrację, to jeszcze na stare lata odkrył w sobie nowe siły, miażdżąc platformówkową konkurencję przy okazji Super Mario Odyssey. Rodzice (w tej roli Nintendo) pakują w niego ogromne pieniądze, czyniąc go twarzą coraz to nowszych wysokobudżetowych hitów, a Luigiemu zostają okruchy w postaci pomniejszych tytułów. Ale wiecie co? Ja tam go lubię. I Luigi’s Mansion – choć nie dorasta do pięt większości gier z pucołowatym hydraulikiem w czerwonej czapeczce – też zdążyłem polubić.
Duża w tym zasługa tytułowego bohatera. Mario w trakcie swoich przygód zachowuje się jak nieustraszony śmiałek – z uśmiechem ląduje na głowach kolejnych zabójczo groźnych przeciwników, przeskakuje nad przepaściami z ręką triumfalnie uniesioną w górze, słowem: to chłop na schwał o harcie ducha rozmiarami dorównującym wąsowi. A jego brat to z kolei klasyczna boidupa. Chodzi po nawiedzonym zamku z duszą na ramieniu, potyka się o własne nogi, z paniką spogląda na ganiające go duchy. To bohater uniwersalny, zwierciadło, w którym może przejrzeć się odbiorca, pozwalające spojrzeć na siebie samego łaskawszym okiem. Bo Luigi, choć przerażony, rusza, by uwolnić uwięzionych przyjaciół z opanowanej przez zjawy twierdzy, przy okazji odkrywając w sobie odwagę, tłamszoną przez lata priorytetowego traktowania jego braciszka. Jaki piękny moralitet!
Obecnym tu elementom filozofii dojrzewania do samoakceptacji sekunduje rozgrywka. Twórcy nie chcą nami pomiatać, nie wymagają zbyt wiele, mówią na każdym kroku: spokojnie, to, co potrafisz zrobić, w zupełności wystarczy. Całość sprowadza się więc do korzystania z trzech gadżetów: latarki, unieruchamiającej na chwilę atakujące nas zjawy, odkurzacza, którym możemy pozbyć się ich raz na zawsze, oraz strzał z przyssawkami, które da się następnie przyciągnąć do siebie. Ot i remedium na wszystkie problemy: trzy przedmioty, przy pomocy których Luigi choć raz może stać się tym, który ratuje całą ferajnę, zamiast wiecznie odgrywać rolę zwyczajnego pomagiera.
Jest jeszcze jeden element, stanowiący doktrynalny fundament tego niełatwego do interpretacji dzieła: kwestia Gooigiego. Ten składający się w całości z zielonego śluzu klon stanowi niejako kolejne odbicie trudnej relacji obu braci. Na tle Luigiego to właśnie Gooigi wydaje się ociężały, ledwo powłóczy nogami, jest pozbawiony własnej formy, jakby cała jego tożsamość odbijała się w jego „lepszej” wersji. To odzwierciedlenie własnych obaw głównego bohatera o swoją pozycję – pozycję zawsze niższą, definiowaną przez stosunek do Mario. Ale ponownie Luigi’s Mansion pokazuje optymistyczną stronę. Bo bez Gooigiego nie sposób poradzić sobie w nawiedzonej posiadłości. To właśnie jego bezkształtność czyni go przydatnym, gdy trzeba przejść przez pułapkę z kolcami czy wystawić zdrowie na szwank, zakuwając się w dyby. Ostatecznie ma on to samo wyposażenie i potrafi robić dokładnie wszystko to, co Luigi, akceptuje jednak pokornie swoją drugorzędną rolę, zdając sobie jednocześnie sprawę ze swojej niezaprzeczalnej wartości.
A NA POWAŻNIE?
A na poważnie Luigi’s Mansion jest... fajne. To gra mocno skierowana do niedzielnego gracza, bo na rozwiązanie praktycznie każdego problemu da się tutaj wpaść w okamgnieniu, a nawet jeśli gdzieś się zatniemy, nadgorliwy system wskazówek od razu podpowie: „Nie żebym coś sugerował, ale strzały z przyssawkami mogą otwierać niektóre zamknięte pojemniki, ekhm… ekhm…”.
Tak jak wspomniane tutaj produkcje z Mario w roli głównej oferują dużo rozmaitych opcji, tak Luigi’s Mansion ogranicza się do paru mechanik, na których bazują wszystkie zagadki. Nie wiem, czy deweloperzy mają pomysł na to, jak oprzeć na tym całą kilkugodzinną przygodę, ale przez tę krótką chwilę, kiedy miałem do czynienia z grą, wszystko okazywało się proste, intuicyjne i przejrzyste. Gdy pojawiają się duchy – od razu rozumiemy, że należy najpierw oszołomić je światłem, a potem wciągnąć odkurzaczem. Gdy na naszej drodze staje pułapka z kolcami – to wyraźny znak, by przemienić się w Gooigiego, dla którego to żadna przeszkoda. To bardzo relaksująca rozrywka i nawet walka z bossem, która była zwieńczeniem testowanego fragmentu, nie stanowiła większych problemów. Nic odkrywczego, ale bawiłem się naprawdę nieźle.
Ostatecznie Luigi’s Mansions tylko z pozoru wydaje się podróżą przez nawiedzony zamek. W rzeczywistości to przede wszystkim podróż w głąb psychiki bohatera, którego często traktowaliśmy po macoszemu. Posiadłość zamieszkana przez zjawy to metafora psychiki samego Luigiego, gdzie duchy to manifestacje jego kompleksu niższości.
Deweloperzy jednak nie nurzają się nadmiernie w tej pesymistycznej wizji. Wręcz przeciwnie: by pokonać straszydło, wystarczy spojrzeć w jego stronę, rzucić na nie snop światła. Wtedy ujawnia się jego śmieszność i nieszkodliwość. A gdy w końcu zjawy znikają w czeluściach naszego odkurzacza, Luigi uśmiecha się do nas, ale bez buńczucznego „It’s a-me, Luigi!” na ustach. W przeciwieństwie do swojego brata on nie potrzebuje chwytliwego powiedzonka, by ugruntować swoją wartość. Wie dokładnie, kim jest.