Polecamy Recenzje Przed premierą Publicystyka Warto zagrać Artykuły PREMIUM
Recenzja gry 21 listopada 2002, 11:54

autor: Krzysztof Mielnik

TAXI Challenge: Berlin - recenzja gry

TAXI Challenge to kolejna gra (po Super TAXI Driver), w której gracz wciela się w taksówkarza, a jego zadaniem jest dowiezienie pasażerów w wyznaczonym czasie na określone miejsce.

Recenzja powstała na bazie wersji PC.

Czasem zdarza się taki dzień, w którym nic się nie udaje. Kłody bezczelnie wpychają się pod Twoje nogi zdając się spadać z niebios z częstotliwością deszczu, a jedyną nadzieją na zakończenie niepowodzeń wydaje się być jak najszybsze dotarcie do domu, zabarykadowanie drzwi na cztery spusty, odpalenie komputera i odnalezienie zapomnienia w nowo nabytej grze.

Powyższy schemat choć raz zastosował pewnie każdy z nas. Dobrze jeszcze, kiedy w pudełeczku czeka wtedy na Ciebie produkt, w którym owe zapomnienie jesteś w stanie znaleźć. Niestety, jeśli nieszczęście wyjątkowo się uweźmie, a grą, po której obiecywałeś zbawienia okazuje się np. bohaterka niniejszej recenzji, wtedy już naprawdę niewiele rzeczy na tym świecie będzie w stanie uchronić Cię przed depresją.

Przed rozpoczęciem pisania tego tekstu usiadłem na kanapie. Pozornie tępo patrząc w ścianę, przypominałem sobie całe stosy tytułów, w które przyszło mi zagrać w przeciągu ostatnich miesięcy. W końcu doszedłem do smutnego wniosku: Na palcach jednej ręki mógłbym wyliczyć gry, na które naprawdę warto było tracić czas. Cała reszta tytułów, których jeszcze z premedytacją nie wyrzuciłem ze swej pamięci, okazała się zwykłymi wyciągaczami kasy; popłuczynami nieudolnie wzorowanymi na schematach, które gdzieś, kiedyś wypaliły. Dość już pobłażania, moi państwo. Dość już szacunku dla gier, które nigdy nie powinny były opuścić murów swej wytwórni.

„Taxi Challenge” kosztuje 29,95 złotych. To z pewnością największy plus, jaki można jej przypisać. Oprawa muzyczna stoi tu na całkiem przyzwoitym poziomie. To już drugi plus. Nie jest to najgorsza, ani też nawet jedna z najgorszych gier, w jakie kiedykolwiek zagrałem – a to plus trzeci... I ostatni.

Ale zacznijmy od początku. Gra tuż po zainstalowaniu, bez zbędnego cackania w postaci sekwencji wprowadzającej wita nas prościutkim menu. Do wyboru oddano nam tu możliwość wystartowania w nowej grze, kontynuacji rozgrywki rozpoczętej wcześniej, ustawień parametrów graficznych, dźwiękowych i klawiszowych, a także wgląd do rankingu graczy. Kiedy dodamy jeszcze opcję „Zakończ grę”, wyjdzie nam tego wszystkiego całkiem sporo. Oczywiście w tym całym gąszczu gracz – a z punktu widzenia producenta bardziej pasowałoby pewno: „tępak” – nie połapie się, że tak naprawdę ma tylko jeden wybór: NOWA GRA, lub też jej kontynuacja. A gdzieżby tam kto się przejmował dodaniem trybu „kariery”. A komu potrzebne rozdzielenie na tryby Arcade i symulacji? A po co dawać swobodny wybór misji? „Paaanie! Coś pan? Bierz co masz, płać i siedź cicho!”

Zacisnąłem zęby i rozpocząłem grę. Następny ekran służył do wyboru postaci i samochodu. W obydwu przypadkach mamy cztery opcje. Roznegliżowana blondyneczka o wymownym nazwisku Mandy Maverick zasiada Granado. Suleyman Uzgur, którego wygląd wręcz uosabia stereotyp Turka, dzierży w dłoniach kierownicę Gulfwar’a GTI. Manne Kannuschke, młody niemiecki blondyneczek z nieodłącznym papieroskiem w buzi kieruje Mercenary-C, zaś ostatnia postać – podstarzały gość sprawiający swym wyglądem wrażenie, jakby właśnie urwał się ze swej roboty w sortowni paczek, jeździ Zette 3. Mówią Wam coś te nazwy? Tak, tak – Mercenary to nic innego, jak Mercedes, Gulfwar to Golf... niestety, nie chciało się wykupić licencji (czyżby producent z góry założył, że do takiej kasz... ups, gry nie warto starać się o oryginalne nazwy?), więc w konsekwencji po ulicach Berlina szaleć (nie)przyjdzie nam pojazdami, nad którymi wzdycha cały motoryzacyjny świat – mowa o „Mercenarach”, rzecz jasna.

Choć z pozoru wydawałoby się to naturalnym (na co wskazywałby nawet sam układ planszy wyboru), nie możemy przydzielić danemu kierowcy innego samochodu, niż ten, w którym właśnie zasiada. No, cóż – w tym przypadku „mówi się trudno”. Twórcy tłumaczyć to będą dbaniem o logikę linii fabularnej, moje zdanie brzmiałoby mimo wszystko troszkę inaczej.

No, ale dobrze. Zostawmy już to. Wybrałem sobie pannę Maverick w jej lśniącej podróbce i czekałem, co też będzie dalej. Z briefingu podczas ładowania dowiedziałem się, że startuję w konkursie o tytuł „Mistrza taksówkarzy”, a mym pierwszym celem będzie zebranie 200 € w przeciągu czterech minut. Powiem szczerze, że wtedy jeszcze moje nastawienie było całkiem pozytywnie, a już na pewno nie wrogie. Od czasu „Crazy Taxi”, w którą miałem okazję zagrać jedynie przelotnie nie było bowiem gry, w której można by pobawić się w taksiarza. Wszystko skończyło się w chwili rozpoczęcia misji. Pierwsze – szarpanie grafiki. I to nie tylko na moim „wysłużonym” PIII550, ale i na konfiguracji dwa razy mocniejszej, z 256 MB RAM’u na pokładzie, co w odniesieniu do graficznego ubóstwa wydaje się być zjawiskiem co najmniej dziwnym. Aby nie być gołosłownym – przypomnijmy sobie chociażby takie „Midtown Madness”, które swą premierę miało jeszcze w poprzednim wieku. Rozbudowane miasto, gdzie już na pierwszy rzut oka orientowaliśmy się, w jakiej jego dzielnicy przyszło nam przebywać. Sieć zapchanych korkami autostrad i obwodnic, które cieszyły swym wykonaniem. Wreszcie – model jazdy adekwatny do charakteru gry, ale zarazem dający poczucie panowania nad samochodem. Wszystko to płynne przy konfiguracji sporo niższej, niż obydwie, na których testowałem „TCh:B” Co zaś daje nam produkt powstały prawie trzy i pół roku później? Owszem, i tu bez problemu orientujemy się w swym położeniu. O ile jednak w „MM” było to spowodowane charakterystycznym, sobie tylko właściwym wyglądem poszczególnych części, o tyle tu przyczyna jest dużo bardziej prozaiczna – Berlin może i jest tu duży, niemniej wydaje się, jakby po dwudziestu minutach gry znało się każdy jego zakamarek, niezbyt zresztą różniący się od ogółu.

Ulice są szerokie jak rzeka, co miało zapewne na celu zatuszowanie niedoskonałości wykonania biegnących wzdłuż nich budynków. W tej tezie umacniamy się zresztą po podjechaniu pod takowy. Okrutnie rozmyte tekstury na pozbawionych szczegółów ścianach okazują się kolejnymi litrami wody na młyn dla malkontentów. Jakby tego było mało, opowiem, co mnie spotkało podczas jednego z momentów, w czasie których postanowiłem z bliska przekonać się o jakości wykonania – tym razem Bramy Brandenburskiej, której jako głównej atrakcji stolicy naszych sąsiadów w grze zabraknąć nie mogło. Otóż rozpędzony do 200 km/h próbowałem przejechać między dwiema jej kolumnami. Jako, że cel się nie powiódł, z całym impetem dobiłem do jednej z nich. I co? Ano oczywiście – samochód wbił się w beton jak śliwka w kompot. Rzecz jasna nie uległ destrukcji, a jedynie w nim ugrzązł. Po dziesięciu minutach prób jazdy to w przód, to w tył w końcu udało mi się go wygramolić na zewnątrz. Idzie zwątpić.

Model jazdy? Nie będę się powtarzał, bo w końcu faktycznie nabawię się depresji. Krótko: Każde z aut prowadzi się topornie. Nawet na długiej, pustej drodze wykonując prosty manewr mamy poczucie, że samochód wypadnie spod kontroli i dobije do jakiegoś słupka. Do holendra! Ja wcale nie oczekiwałem po tej grze modelu jazdy na wzór „Drivera”, ale przecież i produkcja, z której – na swój „wyjątkowy” sposób, rzecz jasna – ten tytuł czerpie całymi garściami, czyli „Crazy Taxi” pokazała nam, że jak się chce, to idzie: zarówno wpaść na innowacyjny pomysł, jak i zrealizować go w praktyce! „TCh:B” nie tylko pomysł skopiował, ale i skopał.

Odnosząc się do tekstu z początku, a następnie do treści niniejszej recenzji można by pomyśleć, że naprawdę miałem ciężki dzień :) Otóż nie! W każdym razie dziękuję za troskę :) Jeśli ktoś chciałby zarzucić mi czepialstwo i tendencyjność w ocenie, proszę bardzo! Owszem, mogę dodać, że gra została spolszczona, w dodatku w sposób wcale nie wołający o pomstę o nieba. Mogę dodać, że podoba mi się tu jeziorko, a tam pomnik. Że ogólnie rzecz biorąc graficznie gra stoi na średnim poziomie. Mogę dodać, że muzyka dźwięcznie przygrywa. Mogę dodać, że mimo wszystko mogło być sporo gorzej. Ale czy zmieni to postać rzeczy i spowoduje odmianę mojej opinii na temat tego produktu, jako środka do przyjemnego spędzenia czasu? Odpowiedź jest prosta – Nie! Dlaczego więc miałbym ściemniać i kryć się z własnymi odczuciami? Dlaczego fakt, że coś kosztuje 30 złotych miałby zobowiązywać do jego chwalenia? Na półkach znajdziecie masę lepszych tytułów. I chociaż nie zagwarantuję Wam, że nie nadziejecie się na jeszcze gorsze produkcje, to jednak przynajmniej jedną pułapkę będziecie mieli już za sobą.

Krzysztof „Bakterria” Mielnik

Recenzja gry TDU: Solar Crown. Cud nie nastąpił, ale i tak pełna wersja jest o wiele lepsza niż katastrofalne demo
Recenzja gry TDU: Solar Crown. Cud nie nastąpił, ale i tak pełna wersja jest o wiele lepsza niż katastrofalne demo

Recenzja gry

Wersja demo Test Drive Unlimited: Solar Crown gotowała nas na najgorsze. Z ulgą donoszę, że najgorsze nie nastąpiło. I choć TDU ma wielkie problemy, broni się na tyle, by rozpatrzeć go jako odświeżającą odskocznię od Forzy Horizon… za rok, może dwa.

Recenzja Forza Motorsport - dziś „wczesny dostęp”, jutro wielka gra
Recenzja Forza Motorsport - dziś „wczesny dostęp”, jutro wielka gra

Recenzja gry

Forza Motorsport wreszcie powraca, by upomnieć się o należną jej koronę królestwa simcade’owych wyścigów. I choć potrafi poprzeć swe roszczenia wieloma mocnymi argumentami, nie jest jeszcze w pełni gotowa, by objąć władanie.

Recenzja The Crew Motorfest - hawajska Forza zjadliwa nawet z ananasem
Recenzja The Crew Motorfest - hawajska Forza zjadliwa nawet z ananasem

Recenzja gry

The Crew Motorfest nawet nie próbuje udawać, że nie jest klonem Forzy Horizon. Ale – jak się okazuje – to klon całkiem niezły, oferujący sporo radości z jazdy.