Wydałam 1200 złotych, żeby sprzedać duszę szopowi – i nie żałuję, a powinnam
Nowa odsłona Animal Crosing podbiła świat, wychodząc chyba w najbardziej idealnym momencie dla tego typu gry – kiedy wszyscy siedzieli w domach, tęskniąc do „normalnego” życia. Tylko, że niektórym – w tym mi – na ich wyspach żyje się aż za dobrze.
Na początku kwietnia, zachęcona zachwytami kolegów z redakcji, postanowiłam, że kupuję Switcha i Animal Crossing. Nie bez winy był tu też pewien uroczy szop kapitalista, który bardzo skutecznie atakował mnie z każdej strony – zaczynając od uporczywych reklam na Instagramie po filmiki w kółko proponowane mi przez YouTube’a. Z wielką radością powitałam mojego żółciutkiego Switcha Lite, mając nadzieję na wypróbowanie wreszcie takich hitów jak Super Mario Odyssey czy The Legend of Zelda. Dwa miesiące później wciąż nie opuściłam mojej wyspy.
Codziennie tam wchodzę. „Tylko na chwilkę” – mówię sobie. Zbieram owoce, łowię ryby, sprawdzam obsesyjnie cenę rzepy. Buduję klify i wodospady, upiększam mój domek... a potem myślę, że jutro pogram w coś innego. Tylko po to, żeby kolejnego dnia znowu wejść na wyspę, znowu zebrać owoce, złowić parę ryb... i wyłączyć konsolę, nie sięgając po inne produkcje. Zelda od tygodnia leży na półce, nawet jeszcze niezainstalowana. Zdjęłam folię.
Może mam problem, ale to takie słodkie uzależnienie, godzinka dziennie spędzona w raju – szczególnie teraz, kiedy świat jest taki dziwny. Tylko że takie gry, wymuszające codzienną interakcję z otoczeniem, niekiedy robią nam krzywdę, zwłaszcza gdy przez inne obowiązki nie mamy na granie zbyt wiele czasu. W Animal Crossing bawię się tak dobrze, że nie chcę już grać w nic innego – a kupka wstydu bezlitośnie rośnie, piętrząc się na półce. Polecane mi przez kolegów produkcje zbierają kurz, bo ja wolę bawić się ze zwierzątkami i biegać z siatką na motyle, jeszcze chwilkę, jeszcze 10 minut, dobra, za godzinę odpalę coś innego, to może jednak jutro...
No więc sprzedaję tę nieszczęsną rzepę, zarabiam bellsy, buduję mosty i parki, uszczęśliwiam mieszkańców mojej wyspy – łapiąc się na tym, że na mojej twarzy pojawia się banan za każdym razem, gdy słyszę melodyjkę z menu głównego. Ba, regularnie nucę ją pod nosem. Na mojej wyspie spędziłam już sto godzin – od dawna żadna gra aż tak mnie nie odstresowywała. I tak, gram wciąż w to samo, a kupka wstydu rośnie. Tylko problem jest taki, że wcale tego nie żałuję. Mój czas wolny należy do Toma Nooka i jakoś nie czuję, żeby miało się to w najbliższych miesiącach zmienić.
Uważajcie na Animal Crossing (ale i tak polecam).