Ruined King to dowód, że singlowe gry nie umarły - nawet jeśli zarabiają mniej
Kiedy ktoś znowu powie, że gry singlowe są w odwrocie, to pokażcie mu Ruined King. Nowy tytuł wydany przez twórców League of Legends nie jest grą-usługą, a całkiem niezłym „singlem", który ową grę-usługę mądrze wspiera.
Wielka firma, która żyje z szalenie popularnej gry-usługi, wydała nowe dzieło. Spodziewalibyśmy się, że to będzie kolejna pozycja free-to-play, prawda? Riot miał jednak inne plany. Twórcy League of Legends właśnie wypuścili Ruined King, czyli klasyczną przygodę dla jednego gracza. Okazuje się, że choć na takich produkcjach mniej się zarabia, to zapowiadana tyle razy ich śmierć jest dalej równie pewna jak zniszczenie Ziemi przez tę kometę, którą co dwa miesiące straszą nagłówki w sieci.
Nie jest tajemnicą, że najlepiej zarabiające gry to długożyjące molochy. Mogą mieć dużą odsłonę co roku (FIFA) albo płatne dodatki (Destiny 2), albo po prostu stałe aktualizacje (LoL, Fortnite) – to jednak tego typu produkcje przynoszą twórcom całe kontenerowce pieniędzy (no i oczywiście są jeszcze gry mobilne, nie zapominajmy o nich). A co równie ważne, dochody wykręcają głównie lub w dużej mierze z mikropłatności – wiadomo, że tak jest w przypadku „darmowych” pozycji, ale takie EA, sprzedające przecież co roku FIF-ę za 250 zł czyteż inne pudełkowe tytuły, także zgarnia znacznie więcej z tzw. „live services” (czyli w dużej mierze mikrotransakcji) niż ze sprzedaży pełnych wersji gier.
Riot znalazł jakby złoty środek – a Ruined Ring jest przecież tylko częścią większej ofensywy marketingowej. Bardzo mądrej – i skutecznej, czego jestem najlepszym przykładem. Otóż League of Legends stało się już tak wielkie, że grze trudno jest zdobywać nowych graczy. Producent wpadł więc na świetny pomysł, żeby promować swoją dojną krowę na kilka nowych sposobów. Znakomity serial Arcane z Netflixa zobaczą przecież ludzie, który od lat już nie grali – a może i nigdy. Z kolei Wild Rift, czyli mobilna wersja LoL-a, przyciąga komórkowych casuali – czy też osoby, które nie mają już zwyczajnie czasu na te 40-minutowe mecze z desktopowej wersji gry. Sam jestem tego dobitnym przykładem – na „duże” League of Legends nie mam siły, a w Wild Rift spędziłem ostatnio ze 30 godzin. Wszystko dzięki temu, że starcia trwają tam te 15, góra 20 minut.
Ruined King to próba dotarcia z LoL-em do jeszcze innej grupy, co prawda hardkorowych graczy, ale takich, którzy do sieciowych molochów mają dystans, bo wolą sięgać po „single”. Kto wie, może po ograniu tego RPG-a dla jednego gracza i bez mikrotransakcji ich niechęć będzie trochę mniejsza? Może zaciekawieni uniwersum League of Legends zdecydują się sięgnąć po grę-matkę (mobilną czy „dużą” wersję – dla Riotu to bez znaczenia)? Albo choćby kupią figurkę jednej z wielu postaci? Bez względu jednak na pobudki, jakie miał producent – a promowanie LoL-a na pewno było ważną z nich – cieszę się, że Ruined King wyszło. To nie tylko ciekawy turowy RPG (na nasze wrażenia musicie poczekać do przyszłego tygodnia), ale także dowód, że gry-usługi mogą ciągle potrzebować gier singlowych – i wyciągać do nich proszącą rękę. Czekamy na kolejne produkcje, Riot!
ZAPISZ SIĘ DO NEWSLETTERA
Ten tekst powstał z myślą o naszym newsletterze. Jeśli Ci się spodobał i chcesz otrzymywać kolejne felietony przed wszystkimi, zapisz się do newslettera.