Remake Dead Space to szansa wielkiego powrotu tej marki i liczę, że tak się stanie
Żadna z wczorajszych zapowiedzi przedstawionych w ramach EA Play nie zaintrygowała mnie tak mocno jak wieść o nadejściu remake’u Dead Space’a. Przede wszystkim dlatego, że jest to szansa, aby przywrócić marce blask i napisać jej rozdziały na nowo.
Nie zaprzeczam, że istnieją takie gry, które nie tylko remake’u potrzebują, ale też na niego zasługują i z pewnością ucieszyłbym się, gdyby „Redzi” przenieśli pierwszego Wiedźmina na silnik bardzo godnie starzejącej się „trójki”. Bez problemu wymieniłbym też z dziesięć innych tytułów, które nadal wyglądają dobrze, ale mimo tego z otwartymi ramionami przywitałbym je w mocno odświeżonej formie, np. Red Dead Redemption. Do tej ostatniej grupy zaliczam również pierwszego Dead Space’a, choć z nieco innych powodów, niż mogłoby się wydawać.
Trzynaście lat to w branży gier komputerowych wieczność, ale wydany w 2008 roku Dead Space wciąż daje radę. Mogłem się o tym przekonać całkiem niedawno, bo wizytę na planetołamaczu USG Ishimura odbyłem trzy miesiące temu z hakiem, po raz czwarty lub piąty zresztą. Do dziś uważam, że jest to najlepszy survival horror, z jakim miałem styczność, a to, co panowie i panie ze studia EA Redwood Shores (później znanego jako Visceral Games) spłodzili w warstwie audio, po prostu zasługuje na umieszczenie tej pozycji w gronie najlepiej udźwiękowionych gier w historii. Graficznie Dead Space nikogo już oczywiście na powali, bo czas zrobił swoje, ale mimo wszystko nawet w tej kwestii dramatu nie ma. Cała reszta, od fabuły począwszy i na gameplayu skończywszy, to solidna rzemieślnicza robota, popsuta w kolejnych odsłonach (a zwłaszcza w „trójce”) przez przesadne rozdmuchanie opowieści o Znakach i lekkie przyspieszenie samego Isaaca Clarke’a, który tylko w „jedynce” porusza się tak, jakby faktycznie jego zbroja ważyła tonę i krępowała mu ruchy.
Oczywistym jest więc, że tak lubianą przeze mnie grę chętnie zobaczę w oprawie graficznej godnej obecnych czasów. To, co pokazano wczoraj, zwiastuje, że otoczenie przejdzie ogromną metamorfozę, a ponure wnętrza Ishimury będą wyglądać jeszcze bardziej klaustrofobicznie i odpychająco. Głównym powodem mojej radości nie jest jednak fakt, że ktoś wpadł na pomysł liftingu tej klasyki, bo to dałoby się zrobić płaskim remasterem, wzbogaconym o drobne fajerwerki wizualne, jak w przypadku serii Mass Effect.
Wczorajsza wiadomość rozbudza po prostu we mnie nadzieję na to, że marka powróci na dobre, a „Elektronicy” – raczej unikający w ostatnim czasie takich tytułów w swoim portfolio – dopiszą do tej opowieści kolejne rozdziały. Remake, a właściwie miękki reboot, jest znakomitą okazją, żeby taki temat ruszyć na poważnie, najpierw przypominając sprawdzoną klasykę, a potem serwując nowe historie, które – miejmy nadzieję – będą utrzymane w duchu pierwowzoru i nie zaczną sukcesywnie odlatywać na inną planetę, dosłownie i w przenośni. Dobrym przykładem jest tu seria Resident Evil, która nie tylko zadowala weteranów udanymi przeróbkami gier sprzed lat, ale też oferuje zgoła odmienne doznania w głównych odsłonach. Omawiany eksperyment też może podążyć tym szlakiem i żywię głęboką nadzieję, że jest to główny powód, dla którego EA w ogóle zdecydowało się wskrzesić Dead Space’a na silniku Frostbite.
Wszystko oczywiście da się popsuć, nawet gotowy od lat hit; wystarczy w końcu przedobrzyć z małymi, ale nieuniknionymi zmianami. Jestem jednak przekonany, że w tym wypadku nie będzie o tym mowy, a zespołowi EA Motive – mimo braku większego doświadczenia na tym polu – ufam. Obyśmy nie musieli zbyt długo czekać na ostateczny efekt i zagrali najpóźniej na początku przyszłego roku. Biorąc pod uwagę skromną zapowiedź remake’u, nie jest to jednak takie oczywiste.
ZAPISZ SIĘ DO NEWSLETTERA
Ten tekst powstał z myślą o naszym newsletterze. Jeśli Ci się spodobał i chcesz otrzymywać kolejne felietony przed wszystkimi, zapisz się do newslettera.