Chce być jak FIFA, wygląda jak eFootball - UFL oficjalnie wchodzi do gry
Ktoś w końcu uznał, że warto spróbować rozbić duopol panujący na rynku gier piłkarskich. UFL zostało zaprezentowane światu wraz z gameplayem, masą obietnic i… Cristiano Ronaldo. Nie sądzę jednak, że to wystarczy, aby EA i Konami zaczęły się bać.
Od wielu lat gatunek gier piłkarskich reprezentuje dwóch zawodników – FIFA i Pro Evolution Soccer (aktualnie istniejące pod niechlubną nazwą eFootball). I choć od zawsze rywalizacja ta przypominała trochę starcie Goliata z Dawidem, zdążyliśmy się przyzwyczaić do koegzystencji owych pozycji. FIFA zawsze była tą bardziej arcade’ową, rodzinną rozrywką – z czasem wzbogaconą o irytujące mikrotransakcje i segment e-sportowy. Z kolei PES zadowalał graczy preferujących nieco wolniejsze tempo zabawy i względny realizm. Co roku jednak otrzymujemy właśnie takie dwa tytuły w nieco odświeżonych wersjach i już chyba nie do końca wierzyliśmy w to, że znajdzie się miejsce dla innego konkurenta. Ten jednak nadciąga i po raz pierwszy zabrał publicznie głos – UFL oficjalnie wchodzi do gry. Pytanie: czy ma jakiekolwiek szanse na zwycięstwo? Albo chociażby remis? Ewentualnie godną porażkę?
Na papierze projekt wygląda obiecująco z jednego prostego względu – gra będzie dostępna za darmo. W praktyce jednak przekonaliśmy się, że piłkarskie produkcje free-to-play wcale nie są gwarantem sukcesu. EA próbowało przecież swoich sił z FIF-ą World i choć ta swoje grono fanów znalazła, szybko się zestarzała i ustąpiła miejsca płatnym odpowiednikom. Konami uczyniło rzecz podobną z PES-em – odsłonę z 2020 roku udostępniło w wersji darmowej pod nazwą eFootball PES 2020. Można było w niej bawić się w meczach towarzyskich i tym najbardziej atrakcyjnym module online, MyClub. Potencjał tkwiący w owym pomyśle został jednak spektakularnie zaprzepaszczony, i to całkiem niedawno – najnowsza edycja eFootball dostępna jest wyłącznie w formie free-to-play, ale jej stan techniczny najlepiej przemilczeć. Sam fakt, że użytkownicy PS5 mogą grać przeciwko ludziom korzystającym z telefonu, mówi wiele…
Historia nauczyła nas więc, że darmowe gry piłkarskie nie działają na dłuższą metę – tak po prostu. Twórców UFL w ogóle to jednak nie zraziło, co trzeba odebrać jako akt pełnej optymizmu odwagi albo czystej naiwności. Trzeba bowiem pamiętać, że tytułem tym debiutują na rynku, a wcześniej pracowali w innych studiach, nad zupełnie innymi projektami. Przyświeca im jednak odważna idea stojąca w antytezie do wszystkiego, co promuje EA. Mają być bardziej „dla graczy” niż Sony, chcą słuchać konsumentów uważniej od Konami. Umówmy się – to założenia niezbyt trudne do spełnienia, ale ile już nasłuchaliśmy się podobnych PR-owych sloganów z ust samych gigantów?
Sceptycyzm względem całego projektu został u mnie wywołany całkiem niedawno, bo wraz z publikacją specjalnego materiału gameplayowego (swoją drogą niemalże pozbawionego gameplayu), w którym młodzi twórcy, pomimo pasji w oczach, rzucają pustymi ogólnikami, przyrzekając, że czeka nas doświadczenie takie jak nigdy dotąd. Pomaga im w tym nawet Cristiano Ronaldo. Ten, choć został twarzą gry, to jak na razie przeczytał z kartki trzy zdania, które nie miałyby żadnej mocy, gdyby nie fakt, że zostały wypowiedziane przez wybitnego piłkarza. Zostaliśmy uraczeni kilkunastominutową gadką o motion capture, przełomowych funkcjach i innych bajerach – dokładnie taką samą, jaką co roku funduje nam EA przed premierą FIF-y. Stojące w antytezie do niej UFL nagle staje się odzwierciedleniem wszystkich jej irytujących PR-owskich zagrywek.
Widać to przede wszystkim w skrawkach gameplayu zaprezentowanych na materiale. Uwierzcie mi, nie przesadzam – do końca jarałem się eFootballem przed jego premierą, nawet pomimo kiepskawych fragmentów rozgrywki w trailerach, a potem przekonałem się, że to najgorsza gra minionego roku. UFL, niestety, bardzo mi eFootball przypomina – i od strony mechanicznej, i od tej graficznej. Romelu Lukaku rozpoznawałem kilkanaście dobrych sekund, a patrząc na ruchy zawodników na boisku czy fizykę trzepotania piłki w siatce (a raczej jej brak), przypomniałem sobie, że robią to jednak debiutanci, idealistyczni laicy, chcący coś zmienić, ale nie do końca będący w stanie – bo to ograniczony wachlarz technologii i umiejętności, bo to odgórne założenia PR-owe… W efekcie jak na razie mam wrażenie, że UFL będzie typową branżową wydmuszkę, po którą nie będę miał ochoty sięgnąć. Ale i tak sięgnę. Bo nadzieja zawsze umiera ostatnia.
ZAPISZ SIĘ DO NEWSLETTERA
Ten tekst powstał z myślą o naszym newsletterze. Jeśli Ci się spodobał i chcesz otrzymywać kolejne felietony przed wszystkimi, zapisz się do newslettera.