2021 był tak słaby, że najlepiej bawiłem się w grze mobilnej
Jak panu minął 2021 rok? No tak średnio, bym powiedział, tak średnio. W życiu bym się nie spodziewał, że najlepiej będzie mi się grało w produkcję na komórki. O tempora, o mores!
Pamiętacie, co działo się dokładnie rok temu? Gracze z wypiekami na twarzach próbowali kupić nowe konsole – premiera kolejnej generacji to zawsze wielkie święto, które wpływa na wszystkich miłośników gier, bez względu na to, czy na co dzień pykają tylko na pecetach lub komórkach. Za kilka dni miał też zadebiutować nowy mesjasz gier wideo. Cyberpunk 2077 ostatecznie okazał się bardzo dobrym tytułem, który miał przesadnie rozbuchany marketing (do tego tematu jeszcze wrócimy w przyszłym tygodniu). Działo się w każdym razie dużo, prawda?
Porównajmy sobie te pełne ekscytacji miesiące z obecną posuchą. Dwie głośne premiery jesieni to bezpieczne remastery tytułów sprzed 20 lat (Diablo 2 oraz kolekcja starych odsłon GTA) – o jakości tego drugiego nawet nie wspominam, bo pisał o tym w swojej recenzji hexx0. Call of Duty: Vanguard czy Far Cry 6 nie wywołały we mnie zbyt wielu emocji – ot, poprawne i do bólu przewidywalne przedstawicielki poprawnych i do bólu przewidywalnych serii. Przy czym kampanię CoD-a przynamniej skończyłem, bo od dzieła Ubisoftu odbiłem się po dwóch godzinach – i miałem podobne odczucia co Piotr Weltrowski.
Nawet Battlefield, na którego przecież czekałem jak na zbawienie (w „trójce” mam ponad 300 godzin), na moim Xboxie Series X, tym rzekomo najmocniejszym sprzęcie na rynku, chodzi po prostu tak sobie, tnąc się regularnie w każdym meczu. Gdy więc skończę 10-godzinny okres próbny, to po „pełniaka” jeszcze długo nie sięgnę – niech DICE najpierw tę grę połata. No chyba, że twórcy skupią się tylko na prześmiesznych skórkach dla postaci, wtedy po prostu odpuszczę ją sobie i w przyszłości.
Nie twierdzę, że w 2021 zabrakło świetnych gier – był Hitman 3, nowy-stary NieR (tak należy traktować klasykę, panowie z Rockstara), Deathloop, Returnal czy najnowszy Resident Evil – żeby wymienić tylko kilka. Ukazało się też parę znakomitych indyków z Death’s Door na czele. To jednak pierwszy przypadek, gdy głosując na najlepszą grę roku, po prostu nie miałem swojego kandydata. Cenię te i kilka jeszcze innych gier (np. polskie Outriders), ale w 2021 roku zabrakło petardy w stylu Red Dead Redemption 2, nowych konsol czy Cyberpunka 2077.
Wychodzi więc na to, że w moim małym prywatnym rankingu w „topce” 2021 roku pierwsze miejsce zajmie Wild Rift, czyli mobilna odsłona League of Legends, która, żeby było śmiesznej, oficjalnie jest w becie i zadebiutowała w grudniu 2020 roku. To gra, która z ciekawostki przerodziła się u mnie w codzienny rytuał. Krótkie mecze, mniej toksycznych graczy (spróbujcie na komórce pisać i grać w tym samym czasie) czy łatwiejsze sterowanie – „mniejsza” odsłona LoL-a ma to wszystko, czego brakowało mi w „dużej”.
Nie spędzam z Wild Rift wiele czasu – jeden, góra pięć meczy dziennie – ale czuję progres, odblokowuję kolejne postaci, a w wolnych chwilach sięgam po różne poradniki, żeby grać lepiej – i po prostu dobrze się bawię. Żadna gra z tego roku nie wciągnęła mnie tak mocno i na tak długo (dobijam już pewnie do 50 godzin).
Tak, wiem, że w grudniu ukaże się jeszcze kilka tytułów. Tak, nie mam ciągle finalnej opinii na temat Halo Infinite – ale coś czuję, że po raz pierwszy najchętniej bym nie przyznawał głównej nagrody w kategorii gry roku. Mam więc nadzieję, że 2022 rok będzie lepszy, bo ten, jadąc klasykiem, podsumowałbym w ten sposób: tak średnio, bym powiedział, tak średnio…
ZAPISZ SIĘ DO NEWSLETTERA
Ten tekst powstał z myślą o naszym newsletterze. Jeśli Ci się spodobał i chcesz otrzymywać kolejne felietony przed wszystkimi, zapisz się do newslettera.