Newsroom Wiadomości Najciekawsze Komiksy Tematy RSS
Wiadomość opinie 11 maja 2023, 14:00

autor: Olga Fiszer

Recenzja gry The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom. Czysta piaskownica absurdu

Od premiery The Legend of Zelda: Breath of the Wild minęło 6 lat i jestem pewna, że i tym razem kolejne przygody Linka staną się najpopularniejszym tytułem na Switchu. Wszystko, za co pokochałam poprzednią grę, w nowej odsłonie zostało rozbudowane.

Źródło fot. Nintendo
i

Jeśli mapa świata Breath of the Wild wydawała Wam się ogromna, poczekajcie, aż odkryjecie lewitujące wyspy nad królestwem Hyrule lub zanurzycie się w tajemniczych podziemiach w Tears of the Kingdom. Dzięki wprowadzeniu nowych elementów rozgrywki zwiedzanie rozległych terenów stanie się jeszcze łatwiejszym zadaniem, pozwalając Wam odnaleźć w sobie ducha prawdziwego odkrywcy!

Problem z sandboksowymi grami często wynika z braku starannego zaprojektowania ich zawartości. Zbyt duża liczba powtarzających się mechanik, generyczna rozgrywka i mało wciągająca fabuła sprawiają, że szybko nudzi mi się ten „wspaniały” otwarty świat i zwyczajnie porzucam dany tytuł. Po spędzeniu kilkudziesięciu godzin z Linkiem w najnowszej grze Nintendo z przyjemnością donoszę, że brak tu monotonnych i nużących zajęć. Żadna z wykonywanych w grze czynności nie spowodowała, że czułam się zniechęcona do dalszego zwiedzania mapy, a nowe pomysły zapewniły mi masę przezabawnych przygód. Od czasu Breath of the Wild nie bawiłam się tak dobrze w produkcji z otwartym światem.

Czy trzeba znać poprzednią grę, żeby zrozumieć fabułę?

Nie. Mimo że Tears of the Kingdom jest sequelem Breath of the Wild, nie jest tu potrzebna znajomość serii i wydarzeń z wcześniejszych części. Może się oczywiście przydać wiedza na temat mechanik z poprzedniej odsłony cyklu, choć wszystkie podstawowe zasady rozgrywki tłumaczone są wraz z rozwojem misji fabularnych.

Nintendo nadal potrafi zaskakiwać

Nintendo od zawsze wyróżniało się na rynku gier swoim innowacyjnym, a jednocześnie opartym na podstawach arcade’owej rozrywki podejściem. Wszystkie gry z Linkiem w roli głównej oferowały masę ciekawych i zarazem trudnych zagadek do rozgryzienia, jednocześnie zachęcając do rozwiązywania problemów metodą prób i błędów. W The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom twórcy poszli o krok dalej, na nowo definiując powiedzenie „think outside of the box”.

Jak to często w przypadku gier z serii The Legend of Zelda bywa, nie wiemy, ile lat minęło od wydarzeń z poprzedniej części, dostaliśmy jedynie informację, że Tears of the Kingdom jest sequelem Breath of the Wild. W pierwszej scenie Link schodzi wraz z Zeldą do podziemi zamku i przez przypadek budzą śpiącego pod nim Ganondorfa. Master Sword znowu zostaje zniszczony, a księżniczka w tajemniczy sposób znika. Link traci wszystkie swoje moce i budzi się na lewitującej wyspie. Z pomocą zagadkowej postaci nasz bohater odkrywa nowe zdolności i rozpoczyna poszukiwania księżniczki.

Opuszczając pierwszą wyspę, Link trafia w końcu do królestwa Hyrule, w którym spotyka starych znajomych. Dzięki pomocy Purah odzyskuje paralotnię i odnajduje tajemnicze dziury, pozwalające zejść do rozległych podziemi. Współpracując z Impą Link odkrywa znaczenie geoglifów zawierających wspomnienia księżniczki, dzięki którym dowiadujemy się o zdarzeniach sprzed tysięcy lat. W grze są też towarzysze, tych Link może wezwać w dowolnej chwili i skorzystać z ich umiejętności. Każdy z nich twierdzi, że niedawno widział Zeldę w różnych częściach królestwa.

Podobnie jak w poprzedniej grze znowu musiałam odwiedzić cztery świątynie, aby odblokować umiejętności i wydostać się z pierwszej krainy. Ponownie udałam się do mroźnego, górzystego regionu i zaczęłam przyrządzać smakowite potrawy oraz eliksiry. Po rozwiązaniu świątynnych łamigłówek i otworzeniu tajemniczych drzwi ruszyłam w nieznane. Brzmi to wręcz identycznie jak początek Breath of the Wild? Tak, jak najbardziej. Szybko jednak odkryłam, że nowe możliwości, jakie oferuje Nintendo w Tears of the Kingdom, zmieniają rozgrywkę, ulepszając ją w sposób, jakiego kompletnie się nie spodziewałam.

A co, jeśli...?

Rozgrywkę w Tears of the Kingdom najłatwiej określić jednym zdaniem: ta gra to przede wszystkich zabawa w przedostanie się z punktu A do punktu B w najbardziej kreatywny i zmyślny sposób. Kolejne cele misji znajdują się na drugim końcu nieodkrytej jeszcze mapy, a my mamy do dyspozycji kilka przedmiotów, które można podnieść i złączyć ze sobą za pomocą umiejętności „ultrahand”. Z paru desek, kół i wiatraków napędzanych specjalnymi bateriami da się szybko skonstruować w pełni funkcjonalny pojazd. Moje auto wydawało się zbyt wolne, więc przymocowałam do niego rakietę, co okazało się, niestety, złym pomysłem. Któż mógł przewidzieć, że drewniana bryczka szybko stanie w płomieniach?

Budowanie dziwacznych środków transportu nie jest jedynym sposobem na podróżowanie. Dzięki umiejętności „fuse” przymocujemy dosłownie wszystko do broni i tarczy Linka. Może więc spróbować przyczepić rakietę do tarczy, odpalić ją i sprawdzić, co się stanie? W moim przypadku Link z ogromną prędkością wzbił się w powietrze (pozdrawiam fanów Mandalorianina). Otworzyłam paralotnię i mogłam szybko podlecieć na wcześniej niedostępne wyspy na środku lodowatego jeziora.

Recenzja gry The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom. Czysta piaskownica absurdu - ilustracja #1

Miotacz płomieni to chyba moje ulubione narzędzie. Można nim rozpalać ogniska, przypalać wrogów lub rozmrażać lodowe bloki, które kryją skrzynie z lootem.The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom, Nintendo, 2023

Pytanie: „A co, jeśli?” pojawiało się w mojej głowie co chwilę. Pierwsze próby zbudowania latającej platformy przebiegały w nerwowej atmosferze, ale wraz z przechodzeniem gry i odkrywaniem nowych urządzeń Zonai zabawa nabierała tempa. Coraz bardziej skomplikowane wyzwania ani na sekundę nie zgasiły mojego zapału do wcielenia w życie kolejnego pomysłu.

Gdy jeden szalony pomysł gonił następny, kompletnie zapominałam o przepisach BHP. Mój projekt bomby czasowej przyklejonej do końca włóczni okazał się złą koncepcją. Wybuch może i rozsadził wszystkie potwory dookoła, ale moja postać również doznała poparzeń pierwszego stopnia, a ja w tle słyszałam muzyczkę z piosenki Dumb ways to die.

Kolejni wrogowie to idealny pretekst do spróbowania czegoś nowego

Urządzenia Zonai i umiejętności „fuse” oraz „ultrahand”, o których wcześniej wspomniałam, okazują się przydatne nie tylko podczas podróżowania. Łączenie przedmiotów pozwala na stworzenie nieskończonej liczby oryginalnych typów broni. To właśnie dzięki temu system walki w Tears of the Kingdom spodobał mi się bardziej niż w Breath of the Wild. Tym razem nie omijałam przeciwników z obawy o zbyt szybkie zniszczenie cennej broni. Każdy roztrzaskany miecz był pretekstem do eksperymentowania i wypróbowania czegoś nowego. Pokonane potwory zostawiały też ciekawsze przedmioty, co dodatkowo motywowało mnie do eksploracji świata gry.

Do strzał można dołączyć cokolwiek, co akurat znajduje się w plecaku – od żołędzi, które dodają aż jeden punkt do siły ataku, po bomby czy ogniste lub lodowe owoce. Co więcej, urządzenia Zonai też są elementami wyposażenia, więc rakietę, wiatrak, a nawet miotacz płomieni można przyczepić chociażby do maleńkiej strzały. Oczywiście, efekty bywają czasem dla Linka tragiczne, ale ta piaskownica absurdu aż prosi się o wypróbowanie. Warto jednak zaznaczyć, że czynność przymocowania elementu do strzały trzeba powtarzać za każdym razem – co z czasem męczy i trochę zniechęca do kolejnych prób.

Zabawa zaczyna się na dobre przy dużych grupach wrogów. Gdy w oddali zauważyłam obóz niebieskich bokoblinów wraz z wielkim przywódcą na czele, ich baza początkowo wydawała się niedostępna. Dzięki zdolności „ascend” mogłam stanąć pod ich obozem, przebić się przez sufit i zaskoczyć wesołą gromadkę. Z miotaczem płomieni na tarczy i mieczem przyczepionym do drugiego miecza (no bo czemu nie?) rozpoczęłam bitwę. Po chwili odskoczyłam na bezpieczną odległość i wypuściłam w kierunku wrogów strzałę z oślepiającym kwiatem. Schowałam broń, za pomocą umiejętności „ultrahand” podniosłam wybuchową beczkę i szybko zrzuciłam ją na głowy niewidzących niczego w danej chwili bokoblinów.

Recenzja gry The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom. Czysta piaskownica absurdu - ilustracja #2

Link to trochę taki Inspektor Gadżet, nigdy nie wiadomo, jakie wynalazki uda mu się skonstruować następnym razem.The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom, Nintendo, 2023

Świat pełen możliwości

To, co spodobało mi się najbardziej w The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom, to totalna swoboda. Dotyczy to nie tylko wybierania środków transportu i sposobu walki, ale również (podobnie jak w Breath of the Wild) braku narzucenia formy fabularnej. Większość misji głównych można tu przechodzić w dowolnej kolejności, a mnogość zadań pobocznych zachęca do eksplorowania nawet najdalszych zakątków mapy. Niektóre z tych aktywności bywają krótkie i zalicza się je niejako „po drodze”, chętnie więc wykonywałam to, co akurat nie odrywało mnie od moich głównych zajęć.

Przemierzając górzyste tereny podczas ogromnej śnieżycy, natknęłam się na bandę potworów nękających ludzi w zabarykadowanym domu. Gdy szybko rozprawiłam się z bokoblinami, zapukałam do drzwi i od wdzięcznych mieszkańców otrzymałam rzadki eliksir oraz cenną poradę. Mimo iż sporo grałam w poprzednią część, zupełnie zapomniałam o tym, że nawet tarcza Linka może mieć różne zastosowania. Od ludzi, których przed chwilą uratowałam, dowiedziałam się, że po wyjęciu tarczy, podskoczeniu i wciśnięciu guzika A posłuży mi ona za deskę surfingową, co znacznie przyspieszy zejście ze stromej ścieżki.

Odwiedzając kolejną stajnię, poznałam staruszka siedzącego przy ognisku, który zdradził mi sposób na rozpalenie ogromnego płomienia. Potem znalazłam się w jaskini, w której następna ścieżka prowadziła do góry po kamiennej pionowej ścianie. Obok zauważyłam małe ognisko i wrzuciłam do niego szyszkę, dzięki czemu buchnął wielki płomień. Szybko podskoczyłam, otworzyłam paralotnię, a silny podmuch ciepłego powietrza uniósł mnie wystarczająco wysoko, abym mogła dotrzeć do następnego tunelu.

Działa to, niestety, w dwie strony. Niekiedy męczyłam się ze wspinaczką przez dłuższy czas, odkrywając na koniec skrót lub sposób na kilkusekundowe dotarcie do celu. Nigdy jednak nie uznawałam jednej metody za gorszą od drugiej. Czułam się jak MacGyver z patykiem, zapałkami i WD-40 – nic nie stawało mi na przeszkodzie, żeby szybko sklecić jakiś niedorzeczny przedmiot, który pomoże mi wydostać się z niebezpiecznej sytuacji.

Wyspiarskie widoki

Grafika w Tears of the Kingdom na pierwszy rzut oka nie różni się od poprzedniej gry. Nie zobaczysz tu Linka w zupełnie nowej, odświeżonej postaci, a styl artystyczny (na całe szczęście!) pozostał niezmieniony. Wprawne oko zauważy jednak pewne różnice.

Recenzja gry The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom. Czysta piaskownica absurdu - ilustracja #3

Grafika zmieniła się na lepsze, ale rewolucji się nie spodziewajcie.The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom, Nintendo, 2023

Podczas lotu i biegu elementy krajobrazu królestwa Hyrule w Breath of the Wild były często pozbawione szczegółów albo w ogóle się nie renderowały. Dopiero po dokładniejszych oględzinach widać było liście na drzewach lub formacje skalne. W nowej odsłonie gry zauważalnie poprawił się zasięg generowanych tekstur, a co za tym idzie oprawa graficzna wygląda po prostu lepiej.

Grając już ponad kilkadziesiąt godzin, nie zauważyłam problemów z wydajnością. Gra podczas podniebnych podróży lub intensywnej walki z bossem nie traci klatek, nie zacina się, nie spada też szybkość renderowania. Czas ładowania ekranu nie przekroczył nigdy 10 sekund.

Gdy „jeszcze pięć minut” znowu zamienia się w kolejne godziny

Prawdziwie otwarty świat, swoboda w poznawaniu fabuły i eksperymentowanie z mechanikami oraz elementami otoczenia sprawiają, że od The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom trudno się oderwać. Jest to jedna z tych gier, które potrafią wciągnąć na wiele godzin i sprawić, że kompletnie zapominamy o otaczającym nas świecie.

Gdy po dziesiątej nieudanej próbie wystartowania latającą platformą w końcu odłożyłam pad, zaraz chciałam ponownie włączyć konsolę, aby spróbować jeszcze jednej metody. Jestem pewna, że po premierze gracze będą wymieniać się masą genialnych pomysłów, a internet zaleją nadzwyczajne projekty maszyn i pojazdów, które nawet nie przyszły mi do głowy.

Od czasu Breath of the Wild nie bawiłam się tak dobrze w grze z otwartym światem. Jeżeli jednak ktoś z Was nie podziela mojego zachwytu nad poprzednią częścią, w Tears of the Kingdom również nie znajdzie nic interesującego. Serię The Legend of Zelda albo się kocha, albo przechodzi koło niej zupełnie obojętnie. Jako ogromna jej fanka z czystym sercem mogę polecić TotK każdemu, kto szuka ciekawej, nieszablonowej rozgrywki, nie bo się wprowadzać w życie nawet najdziwniejszych pomysłów i uwielbia rozwiązywać skomplikowane zagadki.

Moja opinia o The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom

PLUSY:

  1. raj dla miłośników swobodnej eksploracji i poznawania świata gry na swój własny sposób;
  2. mile widziane kreatywne myślenie i dziwne pomysły;
  3. różnorodność broni i ciekawe patenty na wzbogacenie systemu walki, dzięki czemu bitwy z dużą liczbą wrogów mogą zadowolić nawet najbardziej wymagającego stratega;
  4. przepiękna oprawa artystyczna i ścieżka dźwiękowa;
  5. zero bugów, crashy i innych psujących rozgrywkę błędów, co w dzisiejszych czasach praktycznie graniczy z cudem;
  6. gra, od której nie sposób się oderwać.

MINUSY:

  1. niektóre mechaniki, jak np. sterowanie wybudowanymi maszynami, mogą na początku mocno irytować – potrzeba tu sporo cierpliwości;
  2. brak polskiej wersji językowej (Nintendo! Kiedy wreszcie odkryjesz Polskę na mapie świata?).

OCENA: 9,5/10

ZASTRZEŻENIE

Przedpremierowy dostęp do gry otrzymaliśmy od firmy ConQuest.

Olga Fiszer

Olga Fiszer

Do działu poradników w GRYOnline.pl dołączyła w 2019 roku. Niemniej na łamach serwisu można natknąć się również na jej wpisy o klockach LEGO, które to z zamiłowaniem kolekcjonuje od wielu lat. Była pracownica korpo, która postanowiła wyjechać do Wielkiej Brytanii, gdzie poświęciła się zbieraniu dóbr popkulturowych. Do jej ulubionych gatunków gier należą przede wszystkich RPG-i i jRPG-i, klasyczne RTS-y, jak również dziwaczne indyczki. Gdy, pomimo pokaźnego zbioru gier, stwierdza, że nie ma w co grać, odpala po raz setny Harvest Moona, Stardew Valley, któregoś z KOTOR-ów lub Baldur’s Gate’a 2 (Cienie Amn, nie Tron Bhaala). Po godzinach lubi malować figurki lub podziwiać nagromadzone kolekcjonerki i retro konsole.

więcej