Ostatnio najbardziej lubię grać w gry, w które nie muszę grać
Gry IDLE, znane szerszemu gronu odbiorców jako clickery, to pochłaniacze czasu - bez dwóch zdań. Tak się składa, że zwłaszcza ostatnio stałem się ich wiernym graczem, choć słówka „gracz” używam w tym przypadku na wyrost, bo nie robię w nich za wiele.
Nazywam się Rafał i gram w gry. Znaczy... one same się grają, a ja nadzoruję przebieg rozgrywki. Rozgrywki? No, tak można to nazwać. To skomplikowane. I uzależniające. Dlatego tu jestem.
Niekiedy mam wrażenie, że moje życie to gra. Gra, w której jednym z najważniejszych zasobów jest czas, a jego umiejętne wykorzystanie stanowi o sukcesie bądź porażce. Świadomość uczestnictwa w tej rozgrywce dopadła mnie dość nieoczekiwanie. No cóż, powodem jest z pewnością nagły wzrost poziomu trudności oraz zwiększenie nacisku na aspekt zarządzania, a nawet mikrozarządzania wspominanym zasobem – czasem.
Jako że graczem jestem z zamiłowania i powołania, frakcja „gamer” w owej grze, zwanej życiem, była moją startową. Nie ma więc siły – czas na gry znaleźć trzeba. Tym większe było moje zdziwienie, gdy okazało się, że najtrudniejszym oponentem, z jakim przyszło mi się mierzyć podczas oddawania się mojej pasji, okazały się właśnie gry!
„Nie ma na to czasu, żeby tracić czas”
Hipotetyczna sytuacja: otrzymuję od losu godzinę czasu wolnego. „Nie roztrwoń go na głupoty” – słyszę w głowie wytyczne. No więc... może jakiś nowy tytuł? Kategoryczne nie. Zbyt wiele gier ucierpiało już przez niewłaściwe, niechlujne i pobieżne podejście. O drugą szansę nie jest łatwo. Może coś już zaliczonego... RDR 2? Wiedźmin 3? Inny tytuł AAA? Nie, nie, nie... Zero immersji, zaangażowania. „Pewnie nawet jednej misji nie ukończę” – głos rozsądku i tym razem ma rację. Mecz w FIF-ie też odpada, odkąd odkryłem, że bez przeznaczenia jednej czy dwóch godzin dziennie na FUT nie czuję ani rozwoju, ani satysfakcji. Hmmm... Ori albo Hollow Knight to całkiem dobry pomysł! Chociaż... kiedy to my ostatnio... ech, zanim przypomnę sobie feeling ruchów i sterowanie, gong wybije upływ godziny. Strategie nie wchodzą w grę z podobnych względów... chwila grania, a do kolejnego podejścia i tak zapomnę przebieg misji, cele i bieżącą sytuację na mapie.
Ilu jest podobnych do mnie „utracjuszy”? Sądząc po średnim wieku statystycznego gracza – wielu. Lwia część gier jest jak dzieci, którym należy poświęcić nieco więcej uwagi, by nawiązać więź, lepiej je poznać, zbudować pewnego rodzaju relację, inaczej skrzywdzony może być zarówno sam gracz, jak i testowany tytuł. Co nam pozostało? Gry roguelike, jednorazowe podejście do których nie jest przesadnie absorbujące. Pojedyncze sesje online. Być może pozycje survivalowe jak Valheim. Rozwiązania są, a mnie w udziale przypadło jedno z najbardziej inwazyjnych. Mowa o grach IDLE.
„Każda rzecz jest dobra w swoim czasie”
Tak, nie przesłyszeliście się. Gry IDLE, czyli gry bezczynne, inaczej przyrostowe bądź popularne „klikery” to coś, co wpasowało się w moją wyjałowioną z wolnego czasu rzeczywistość i niczym płyn wypełniający szczeliny spękanego gruntu wsiąknęło w nią momentalnie. Dla niewtajemniczonych – gatunek ten, wykorzystujący najczęściej mechanizmy RPG i prostych strategii, wychodzi z założenia, że gracz może, ale nie musi uczestniczyć w rozgrywce. Za to całość nadzoruje, wspomaga swoimi „kliknięciami”, dokonuje zakupów, wydaje punkty umiejętności itp. A gdy go nie ma? Nic nie szkodzi – gra przechodzi się sama, bohaterowie wyruszają na wyprawy, budynki produkują surowce, zasoby i doświadczenie, a my, odwiedzając grę, zbieramy tego owoce, pożytkujemy je i bezczynna machina rusza dalej!
Wszystko to brzmi dość banalnie i mało... grywalnie. Gdzie w takim razie tkwi haczyk? Cały wspomniany proces prowadzi do stałego rozwoju, przyrostu, gromadzenia coraz większej ilości zasobów, tworzenia bardziej śmiercionośnego ekwipunku, wznoszenia wymyślniejszych i wspanialszych struktur, a co za tym idzie – tworzy iluzję stawania się lepszym, potężniejszym. Iluzja ta jest na tyle sugestywna, że każde odpalenie gry IDLE częstuje nas sporą porcją satysfakcji z poczynionych bez naszego udziału postępów, pokazując jednocześnie, co dana pozycja może nam zaoferować w przyszłości. To właśnie popycha gracza do kolejnych i kolejnych odwiedzin świata gry i karmienia się satysfakcjonującą ułudą progresu.
Że niby to tylko substytut prawdziwej rozgrywki? Zgadza się. Zabawa prymitywna i bez polotu? Być może. Gameplay uderza w ideę interaktywności gier i ich sens? Kwestia dyskusyjna i zależna od konkretnego tytułu. Faktem jest, że opisany wyżej mechanizm i system nagród oferowanych graczowi uzależniają nie gorzej niż powszechnie zakazane używki.
„Czas jest także żywiołem”
Wróćmy na moment do deficytu wolnego czasu. Mój planowy dzień to w dużej części praca, podróż, zajęcia w domu, czas dla rodziny, sen. Niezaprzeczalną zaletą gier IDLE jest to, że brak uwagi ze strony gracza im nie przeszkadza, a im dłużej go przy nich nie ma, tym większą nagrodę w międzyczasie dla niego wypracowują. Do mojego trybu życia pasuje to jak ulał. Tak też pomyślałem, a na moim telefonie wylądowała pierwsza aplikacja. Zaczynając przygodę z grami przyrostowymi, z braku laku, czy to podczas porannej kawy, czy czekając na windę, robiąc sobie pięciominutową przerwę od codziennych zajęć, czy w końcu w toalecie – aplikowałem sobie kolejne dawki gameplayu dostarczające mi każdorazowo odrobinę radochy i satysfakcji. I to działało.
Problem zaczyna się, gdy proces ten wejdzie nam w krew i na modłę rasowych używek uzależni. A trzeba wiedzieć, że im dalej w las, tym serwowane przez „klikery” zastrzyki pozytywnej energii są coraz rzadsze, coraz więcej czasu potrzebujemy na zrobienie kolejnego kroku, odblokowanie nowej mechaniki, zwiększenie przyrostu gromadzonych surowców. Nagle okazuje się, że gra albo wymaga od nas zbyt wiele uwagi, albo namawia do kupienia własnego czasu za prawdziwe pieniądze, dzięki czemu przyrost okaże się szybszy lub nawet natychmiastowy, a my nadal będziemy mogli zajmować się swoimi sprawami w oczekiwaniu na kolejną „działkę” satysfakcji. Przesadzam? Być może, ale analogie są aż nazbyt oczywiste.
„Lepiej przed czasem niż po czasie”
Czy trudno wyjść z tego „uzależnienia”? Wszystko zależy od stopnia zaawansowania, środków i czasu, które już grze poświęciliśmy, ale przede wszystkim, jak przy każdym uzależnieniu – od samego gracza. Ja na szczęście ocknąłem się relatywnie wcześnie, gdy tylko zdałem sobie sprawę, w jak irracjonalny sposób gry IDLE zakradły się do mojego życia, po cichu zawłaszczając sekundy, minuty, godziny z każdego pełnego zadań dnia. Czy je za to potępiam? Połowicznie. Drugą część winy biorę na siebie, wybaczając im to i owo, tym bardziej że są w tym gatunku tytuły naprawdę świetne, które z czystym sercem i sumieniem (przecież ostrzegałem!) mogę zarekomendować. W końcu wszystko jest dla ludzi.
Realm Grinder
- Platformy: PC, Android, iOS
- Rok premiery: 2015
Realm Grinder na tle konkurencyjnych pozycji wyróżnia się przede wszystkim uczciwością w stosunku do gracza. To nie jest kolejny naciągacz oferujący powierzchowne mechaniki, które mają na celu wyłącznie przyciągnąć naszą uwagę na krótki moment, wycisnąć z nas kilka złotych i pozostawić z pustką gameplayu. To gra z krwi i kości oferująca niesamowite wręcz możliwości ciągłego rozwoju naszego królestwa – dziesiątki buildów różniących się stylem rozgrywki, polegających na łączeniu ze sobą klocków, ras dobrych, złych, neutralnych, prestiżowych, sporo ich dziedzictwa, potężnych czarów, wykopalisk, premii z osiągnięć, często wymagających niemałego zachodu, jednak sprawiających mnóstwo satysfakcji.
Stopień złożoności i przemyślenia mechanik synergii wspomnianych klocków jest w gatunku IDLE czymś zupełnie unikatowym, a rozbudowa królestwa to tylko pretekst do poszukiwania nowych ścieżek rozwoju, rozwiązań i osiągania kolejnych kamieni milowych.
IDLE Slayer
- Platformy: PC, Android, iOS
- Rok premiery: 2020
IDLE Slayer co prawda nadal pozostaje we wczesnym dostępie, jednak jego twórca Pablo Leban nieustannie nad nim pracuje i uzupełnia o nową zawartość, wsłuchując się w głosy dość licznej społeczności graczy. A co w tej produkcji takiego niezwykłego? Sama koncepcja już jest pewnym novum – to side-scrollerowy infinity runner oparty na dość rozbudowanych mechanizmach rozwoju przypominających te z gier RPG.
Przemierzamy zróżnicowane krainy, wykonujemy questy, walczymy z bossami i różnorodnymi przeciwnikami, a w końcu rozwijamy postać za pomocą pokaźnego drzewka umiejętności, nawiązującego do gwiezdnej mapy umiejętności z Path of Exile – tutaj wzmacniających bohatera i odblokowujących kolejne mechanizmy rozgrywki. Tych jest naprawdę sporo, a zabawa okazuje się na tyle urozmaicona i nieustannie bombarduje nas nowościami, że bardzo długo potrafi utrzymać zainteresowanie gracza i wrażenie nieustannego progresu.
Idle Brick Breaker
- Platformy: Android, iOS
- Rok premiery: 2020
Kolejna nietypowa hybryda, tym razem gry IDLE z klonem Breakouta. Idle Brick Breaker daje możliwość przyglądania się skutkom klasycznego spotkania breakoutowych kulek z wypełniającymi kolejne poziomy cegiełkami. Efektem oczywiście jest ich destrukcja i odblokowywanie kolejnych, coraz trudniejszych poziomów. I tak w nieskończoność.
Rzecz jasna, mamy tu kilka rodzajów kulek, karty ulepszające ich właściwości, perki, umiejętności prestiżowe itd. Tym, co w grze czaruje, jest relaksacyjny wpływ oglądanej destrukcji. Połączenie minimalistycznej, acz stylowej i cieszącej oko grafiki ze świetną ambientowo-gitarową muzyką pozwala oderwać się od rzeczywistości i odpocząć w hipnotycznym transie feerii barw i satysfakcji obserwowania znikających elementów planszy.