Children of the Sun | PC
Zacząłem grać w tę grę wtedy, gdy odrzucił mnie od siebie sławetny „Baldur’s Gate 3”, i w niej bawiłem się znacznie lepiej.
To stwierdzenie wymaga odrobiny kontekstu: zacząłem niedawno ogrywać trzeciego „Baldura”, i choć jako zapalony gracz Dnd powinienem się w nim zakochać bez pamięci, początek mojej relacji z nim był bardzo trudny – co i rusz coraz bardziej frustrowały mnie różne drobiazgi. W pewnym momencie było tak źle, że stwierdziłem, że koniecznie muszę zagrać w coś innego. I wtedy, całe na biało, wkroczyło do mojego życia „Children of the Sun”, które kupiłem sobie na letniej wyprzedaży. I to był strzał w dziesiątkę (puenta zamierzona).
Jak w przypadku wielu innych eksperymentatorskich arcydziełek (na myśl przychodzi np. „Case of the Golden Idol), trudno jest wytłumaczyć, co w tej grze jest tak wspaniałego komuś, kto nigdy w nią nie grał. „Children of the Sun” to ciąg dwudziestu paru poziomów, z których każdy stanowi osobną zagadkę logiczną testującą nasze zdolności myślenia przestrzennego, planowania wprzód i kolejkowania działań, a po trosze także naszą zręczność. I co to są za poziomy! Każdy wprowadza jakiś świeży element, bądź przynajmniej rozwija poziom trudności związany z elementem już wprowadzonym. Tradycyjnie zaczynamy od łatwych łamigłówek by zakończyć czymś, co być może nadal nie stanowi jakiegoś niebotycznego wyzwania, ale wciąż zmusi nas do myślenia. Ukończenie każdej zagadki wiąże się z niezwykle satysfakcjonującą animacją ukazującą drogę, jaką pojedynczy pocisk wystrzelony z naszego karabinu snajperskiego przebył, by zabić wszystkie cele na planszy.
Oprawa wizualna i dźwiękowa podporządkowane są rozgrywce i myślę, że ta gra nie byłaby nawet w połowie tak przyjemna, gdyby nie dobrze dobrane efekty muzyczno/dźwiękowe. Plansze, obok bycia pięknym pokazem dobrego projektowania poziomów, są też atmosferyczne, bo gra cały czas stara się nam opowiedzieć pewną historię o straumatyzowanej dziewczynie i jej związkach z typowo Amerykańskim kultem. Opowieść jest prosta ale prowokująca i można by się wgłębić w jej analizę, gdyby znaleźć na to dość czasu.
Gra jest bardzo krótka, można ją ukończyć w dwie, trzy godziny. Zawiera element rywalizacji przez sieć (tablice najlepszych wyników), ale ten mnie akurat w ogóle nie interesował. Myślę jednak, że jeszcze parę razy do tej gry wrócę, bo można ją przejść w jeden wieczór, a zabawa jest przednia. Właśnie dla takich gier nieustannie przeszukuję półki wirtualnych sklepów z produkcjami niezależnymi.
A teraz wracam do tego „Baldura”. Może się jeszcze jakoś polubimy...