Mask of the Rose | PC
W Mask of the Rose Failbetter, studio, które skądinąd bardzo szanuję, nawet jeśli nie grałem jakoś szczególnie dużo w ich gry, obrało dosyć dziwny i raczej niespodziewany kierunek. Że stworzyli powieść wizualną, temu się ani trochę nie dziwię, bo wszak język pisany to ich z dawna największy i najsłynniejszy atut. Nie dziwi mnie nawet tak bardzo, że postanowili zrobić grę o randkowaniu, zważywszy, że te od zawsze kojarzą się z gatunkiem powieści wizualnych, a w dzisiejszych czasach przybierają coraz dziwniejsze postacie (patrz: „Hatoful Boyfriend” czy też „Sucker for Love”). Nie, tym co jest tu dziwne to to, że mimo narracyjnego rozpasania i nieskrępowanej dziwności tak charakterystycznych dla uniwersum Upadłego Londynu postanowili osadzić oni Mask of the Rose w okresie tak niedługim od zniknięcia stolicy Wielkiej Brytanii pod powierzchnią ziemi, gdy miasto nie było jeszcze do reszty opanowane przez szaleństwo nie z tego świata.
Ma to niebagatelne skutki narracyjne, bo prawda jest taka, że gdyby pozmieniać tu parę detali, akcja tej gry mogłaby się zupełnie spokojnie toczyć na powierzchni i nikt by na to nawet nie zwrócił uwagi. Mam wrażenie, że najnowsze pełnowymiarowe dzieło Failbetter jest niezwykle wręcz zachowawcze – gra jest krótka i niewiele się w niej dzieje, prawie w ogóle nie odkrywamy żadnych przerażających sekretów, a postacie, z którymi wchodzimy w interakcje to niemal wyłącznie ludzie.
I dałoby się to pewnie grze wybaczyć, gdyby nie to, że i wątek romantyczny nie zrobił na mnie większego wrażenia. W moim przejściu postanowiłem uwieść piękną Żydówkę Rachel, i choć była to miła historia, brakowało w niej jakiegokolwiek napięcia czy fajerwerków. Taka np. Persona 5 robiła to lepiej, a przecież nie to było w niej nawet osią gry!
Mask of the Rose ratuje jednak w dużym stopniu wysmakowana elegancja, którą odnaleźć możemy tutaj nie tylko w pięknym interfejsie użytkownika i bardzo przyzwoitych ilustracjach, których nie powstydziłby by się najsłynniejsze nawet symulatory romansowania. Nie da się ukryć, że z tą grą bardzo przyjemnie się obcuje, przyjemnie się ją czyta i miło spędza czas w przedstawionej w niej wersji Upadłego Londynu. Zawartości jest tu również całkiem sporo i zawsze jest w co ręce włożyć, ale choć gra zachęca do ponownego jej przechodzenia, sam nie wiem, czy jeszcze kiedyś do niej wrócę, by spróbować uwieść kogoś innego. Kto wie, przekonamy się.
Ostatecznie nie mogę oprzeć się wrażeniu, że różnice które dzielą Mask of the Rose od innych dzieł Failbetter to w dużej mierze zasługa Emily Short, dyrektorki kreatywnej sprawującej pieczę nad tą produkcją. Być może się mylę, ale jeśli mam rację, to chcę powiedzieć tyle – nic nie mam do jej pisarskiego stylu, ale preferuję twórczość Alexisa Kennedy’ego. Na szczęście mam jeszcze do ogrania „Book of Hours” które zgarnąłem ostatnio na Humble Bundle w atrakcyjnej cenie.