Jak w tytule. Mi się na pewno zdarzyło kilka razy na nieświadomce, ale jeden moment zapamiętam do końca życia:
Stałem sobie na światłach w oczekiwaniu na czerwonym świetle. Zazwyczaj ruszam jako pierwszy, ale tym razem przeciągało się straszliwie, więc zacząłem coś grzebać po radiu. Gdy zapaliło sie wyczekiwane zielone ja miałem głowę skierowaną gdzieś w podłogę. Samochód za mną zaczął trąbić, żebym ruszył w końcu swoje żałosne dupsko, ja się przestraszyłem i przy ruszaniu zgasł mi silnik :D Odpaliłem, ruszyłem, przejechałem pół metra i przed maską śmignął mi jakiś amerykański krążownik (nie pamiętam co to było, ale coś wielkiego z V8). Chłop ewidentnie nie dość, że przejechał na czerwonym to zapierdzielał ze 120km/h przy ograniczeniu do 70. Ostrożność nic by mi nie pomogła bo skrzyżowanie na wzniesieniu więc bym go nawet nie zauważył. Gdybym się wtedy nie zagapił i ruszył od razu na zielonym to chłop wbiłby mi się w boczne drzwi, zabijając mnie na miejscu.
nielicząc covida, przy którym naprawdę wątpiłem, że się nie uduszę, to miałem podobnie, przy wyjeździe do głównej przy zakręcie przy słabej widoczności (dopiero teraz wstawili tam lustro) omal nie wpierdzielił się w mnie jakiś dosyć szybko poruszający się samochód (przy ograniczeniu prędkości na tym odcinku 40 to jechał ponad 100),w porę zachamowałem jeśli można to tak nazwać przy powolnym wyjeżdżaniu z ulicy, ten natomiast tez w porę zrobił unik na drugi pas, szczęściem nic nie jechało na drugim ale gdyby ktoś jechał i nie odbił w porę to uderzenie od strony kierowcy raczej byłoby śmiertelne. aż musiałem zjechać na poboczę i chwilę wyjść z samochodu i ochłonąć, gościu pojechał dalej łapiąc jeszcze poprawkę przy lekkim poślizgu bo po deszczu było
a miałem taką sytuację. na motocyklu leciałem po łuku w lewo na którym było skrzyżowanie z drogą podporządkowaną. zielone punto postanowiło przeciąć mi drogę jazdy skręcając w lewo ... skręcając to mało powiedziane. koleś przepyrkał przez ten lewoskręt. hamować nie mogłem bo byłem dość mocno złożony i uślizg skończył bym się tym, że wbiłbym się w bok. odruchowy przeciwskręt i moimi kołami przeleciałem pod jego zderzakiem a butem musnąłem rzeczowy zderzak. oczywiście przekraczałem prędkość ale nie więcej niż 10 - 20 km/h. faceta oczywiście dogoniłem i mu złamałem ze złości nos
i przypomniało mi się jeszcze coś, ale to dawno temu na początku kariery motocyklowej. straszna głupota, po której troszkę się ogarnąłem i zacząłem jeździć wolniej. główniejsza droga, po dwa pasy w każdym kierunku ale bez wysepki. leciałem wcześnie rano do pracy. zbliżałem się do skrzyżowania z osiedlówką i światłami. nieraz tam włączało się czerwone, tak bez powodu ale tym razem miałem bardzo dużą prędkość i zignorowałem czerwone światło. znaczy było za szybko by się zatrzymać, więc dodałem jeszcze gazu by mieć problem za sobą. ale tym razem z osiedlówki wyskoczył taksówkarz. facet na szczęście zatrzymał się widząc, że przekraczam nadświetlną. wróciłem się po wszystkim, podziękowałem, że jego uważność uratowała mi życie i przeprosiłem, bo tak czułem, że mogłem go też zabić popełniając sepuku na jego pojeździe. zawsze jak go widuję to podchodzę i zamieniam kilka słów, bo dzięki niemu żyję
w sumie to jeszcze dwie historie mi się przypomniały :) ale nie będę zanudzał. i nie były z mojej winy :)
Wracałem z wypożyczalni kaset z jakaś pełnometrażowa Power Rangers. Tak byłem zajarany, ze na przejściu dla pieszysz TIR dosłownie otarł się o mój nos. Facet zatrzymał się i zjechał mnie jak psa. Należało mi się.
Po pijaku na spływie kajakowym skakałem przez pare kajaków ustawionych na rzece w poprzek. Do tej pory nie wiem jak karku wtedy nie skręciłem. Przy każdym skoki głowa ładowała w ostatnim kajaki, a reszta ciała leciała dalej.
Tak, ponad stukilogramowy kawał betonu spadł 20 centymetrów przed moją głową. Najśmieszniejsze że potem majster latał za mną i darł się czemu kasku nie miałem (akurat wtedy zdjąłem), jakby to cokolwiek zmieniło :)
Bo kask nie ma chronić twojej głowy tylko dupę kierownika. Prosta zasada.
Kiedys w zimie na gierkowce ucieklem w prawo na czerwonym, bo rozpedzona ciezarowka za mna nawet nie zamierzala hamowac na sliskiej drodze, wiec z auta i 3 osob zostalaby plama :>
Motoryzacyjnie to niech będzie: wracałem kiedyś późno w nocy przez pewną miejscowość i jadąc drogą główną (krajówka) na skrzyżowaniu z wyłączonymi światłami po prostu wjechałem na skrzyżowanie i w tym momencie dostałem strzał z lewej którego efektem był dwókrotny obrót samochodu w okół własnej osi, szczęśliwie sprawca uderzył w przód auta które po zajściu dekapitowało :D silnik znalazł się w krzakach jakieś 20 metrów od wypadku a sam sprawca wylądował w pobliskim jeziorze. Gdybym jechał parę kilometrów szybciej to uderzenie byłoby skumulowane w słupek B i kierowcę.
Potem przez jeszcze jakiś czas zdarzało mi się w akcie paniki przychamowywać na skrzyżowaniu widąc dojeżdzające auto- ze względu na nie ufność że faktycznie kierowca wychamuje.
A, jeszcze jedna:
Kiedyś wybrałem się na spływ kajakowy rzeką Tarą (Bośnia i Hercegowina), instruktor dał nam sygnał że "w tym miejscu można wejść na skałkę i skoczyć do rzeki, co oczywiście poczyniłem. Upał był wielki, i ciało rozgrzane więc czemu by nie?
Otóż nie doszacowałem A) swoich zdolności, B)Tego, że musialem ubrać przyciasną piankę pływacką która bardzo mocno ograniczała krążenie. Efektem było to że zaraz po kontakcie z wodą straciłem możliwość pełnego oddychania a o dopłynięciu do pontonu mogłem zapomnieć. Położyłem się na wodzie próbująć złapać dech i spłynąłem do najbliższej mielizny skąd podjęli mnie znajomi z pontonu :D
Tak, otarłem się o śmierć. Miałem ponad 3 lata temu poważny wypadek w górach w czasie zimowej wspinaczki. Długo spadałem, kontrolując do pewnego momentu niebezpieczeństwo, ale po uderzeniu w skały i koziołkowaniu zdany już byłem tylko na ślepy los. Cudem ocalałem, choć byłem mocno i na różne sposoby poturbowany. Mało brakowało, a byłbym ponadto zamarzł, kiedy czekałem (unieruchomiony) na pomoc. Rehabilitacja trwała co najmniej pół roku.
No, już się witałem z kostuchą. Ale, na szczęście, po roku wyciągnąłem z ciała wszystkie śruby i gwoździe, a po 6 miesiącach od upadku poszedłem w wysokie góry, choć moja kość strzałkowa jeszcze się nie zrosła. No i przy okazji lecialem helikopterem, zaliczyłem "desant" i poznałem Bargiela, z którym po wszystkim mogłem się prywatnie spotkać i porozmawiać. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. :)
A w jaki miejscu to się stało?
Domyślam się, że w Tatrach. Ale tak konkretnie.
A w jaki miejscu to się stało?
Spadłem ze Szpiglasowego Wierchu w stronę Wrót Chałubińskiego. Akurat były tzw. "szklane góry", więc w ciągu sekundy nabrałem ogromnej prędkości, zsuwając się po lodzie. Udało mi się tak manewrować ciałem, że uderzyłem w skały tylko jedną nogą (obie kości strzaskane), po czym rozpoczęło się gwałtowane koziołkowanie. Wtedy zacząłem hamować barkiem, żeby spadać w poprzek zbocza, a nie prosto w dół. Bark, rzecz jasna, rozwaliłem, ale po kilkuset metrach udało się w końcu zatrzymać (wciąż na zboczu).
Wtedy zaczął się kolejny etap walki o życie: miałem całkowicie wybity bark (unieruchomiony), poważnie złamaną nogę, a musiałem jakoś wezwać pomoc. Na szczęście, plecak był należycie przymocowany do ciała, a telefon dobrze zabezpieczony i umieszczony w takim miejscu, żeby łatwo można go było dostać. Miałem jedną rękę sprawną, ale problem polegał na tym, że w czasie koziołkowania spadła rękawica. (Była dobrze dopasowana i bardzo ciasna, ale gdy spadałem, działały ogromne siły przy dużej prędkości). Zacząłem więc powoli zamarzać (bo nie mogłem się ruszyć). Aplikacja TOPR-u nie działała poprawnie (nie mam pojęcia, co się stało), a zasięgu nie było. Zadziałał jednak numer alarmowy. Podałem dokładną lokalizację i kolorystykę ubrania (zawsze w zimie noszę żółtego "northfejsa", żeby łatwiej mnie było wypatrzyć). No a potem, czekając na zespół ratowników, próbowałem zachować przytomność.
Kolejny etap "przygody" (desant lekarza i ratownika, zakładanie wenflonu w ciężkich warunkach, dawka morfiny, ściągnie sprzętu z ciała, np. raka ze złamanej nogi, decyzja o sposobie transportu w dół zbocza przy mglistej pogodzie, użycie dźwigu pokładowego itp.) przypominał już jakąś sekwencję z filmu sensacyjnego. Można o tym długo gadać. Profesjonalizm toprowców był wręcz nieprawdopodobny. :)
Spadłem ze Szpiglasowego Wierchu w stronę Wrót Chałubińskiego
To z tych łańcuchów?
To z tych łańcuchów?
Nie, po drugiej stronie szczytu (łańcuchy w sezonie letnim są od strony Pięciu Stawów). Pamiętaj też, że mówimy o zimie, więc szlaki przebiegają trochę inaczej (zazwyczaj prosto pod górę, a nie zakosami).
Poważna sprawa, współczuję i szanuję, że dostrzegasz jakieś pozytywy. Mam nadzieję, że przebyte urazy Ci nie dokuczają.
szanuję, że dostrzegasz jakieś pozytywy
Gdybym nie dostrzegał, to przestałbym w zimie łazić po górach. A łażę niezmiennie. :) Największy pozytyw jest chyba taki, że teraz mam fioła na punkcie bezpieczeństwa i jestem bardzo ostrożny.
W kronice TOPR-u wygląda to mniej dramatycznie :)
Poniedziałek 25.12
Godz. 10:00 zgłoszenie wypadku turystycznego w rejonie Szpiglasowej Przeł. W wyniku upadku po stromym zalodzonym stoku turysta doznał urazów obu stawów skokowych. Rannego śmigłowcem ewakuowano do zakopiańskiego szpitala.
Poniedziałek 25.12
Godz. 10:00 zgłoszenie wypadku turystycznego w rejonie Szpiglasowej Przeł. W wyniku upadku po stromym zalodzonym stoku turysta doznał urazów obu stawów skokowych. Rannego śmigłowcem ewakuowano do zakopiańskiego szpitala.
To nie jest mój wypadek. Mój jest tak opisany:
Tuż po południu CPR Kraków powiadamia ratowników o upadku turysty w rejonie Wrót Chałubińskiego. W wyniku upadku po stromym zaśnieżonym stoku doznał on urazu barku oraz złamania kończyny dolnej. Rannego śmigłowcem przetransportowano do zakopiańskiego szpitala.
A to przepraszam.
Szukałem po słowie klucz ze Szpiglasowym i ten mi podpasował :)
To było w sumie nawet rok temu, akurat wracałem sobie ze szkoły i stoję na pasach. Widzę, że akurat jedzie jakiś samochód i wydawało mi się, że się zatrzymuje, więc pewnym krokiem ruszyłem naprzód, ale się przeliczyłem, samochód prawie we mnie przywalił z całkiem niezłą prędkością, w tamtym momencie całe życie przeleciało mi przed oczami i żeby nie dostać przypału, przeprosiłem kierowcę i jak najszybciej stamtąd uciekłem, bo aż wstyd mi było.
Nie wiem czy było by to śmiertelne ale całkiem możliwe. Dwa razy które pamiętam.
Kolega cofał na pełnej dostawczakiem i umknalem jak w Matrixie dosłownie. A drugi raz był całkiem niedawno. Prawie zostałem zgnieciony.
Jak miałem 5 lat zdarzył się nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Byłem chory, a do tego coś mi stanęło na żołądku - to spowodowało że temperatura skoczyła mi powyżej 40 stopni i dostałem drgawek. Nie wiem czy to była kwestia życia lub śmierci, ale gdybym trafił do szpitala godzinę później, mógłbym zostać warzywkiem.
Kilka lat temu przeszedłem zapalenie wyrostka. Na moje nieszczęście służba zdrowia jest jaka jest, lekarz zignorował objawy i odesłał mnie do domu, a mi parę godzin później wyrostek pękł. Mogłem sobie odhaczyć całą listę potencjalnych komplikacji jakie mogą w takiej sytuacji wystąpić, z zapaleniem otrzewnej włącznie.
Popełniłem bardzo karygodny błąd, zasnąłem za kółkiem. Obudziłem się jadąc w rowie na przeciwległym pasie. W biały dzień. Od tamtej pory jak tylko minimalnie mi oko leci w trakcie jazdy, natychmiastowo robię przerwę, albo w ogóle krótko drzemam (oczywiście już po wcześniejszym zatrzymaniu się)
Pare lat temu w lato wracałem do domu z roboty rowerem. Koło przystanku na ścieżkę wtoczyło się trzech pijanych nastolatków prosto mi pod koła wiec próbowałem się ratować zjeżdżając na trawnik. Miałem pecha bo pare dni wcześniej podcinali trawę na krawędzi ścieżki i przednie koło wpadło mi w to wycięcie, a ze całkiem ładnie zapierniczałem to z wielkim łomotem wyłożyłem się na nią przydzwaniając głową w kasku w barię odgradzającą przystanek od ścieżki. W sumie nawet za bardzo nic mi się nie stało, trochę się przytarłem i całkowicie skasowałem rower. Lekkiego szoku doznałem dopiero pare godzin póżniej, gdy odkładałem kask w domu na półkę - w miejscu gdzie walnąłem kaskiem w barierę był ślad po końcówce śruby, którą skręcono tą barierę - z 2 cm wgniecenia twardego plastiku z wierzchu i pod spodem sztywnej pianki. Gdybym nie mial kasku... Nawet nie chcę o tym myślec...
Gonił mnie kiedyś w nocy jeden psycho z kosą po osiedlu z gównoprzyczyny.
Wpadłem w przypadkowo otwartą klatkę schodową i wbieglem na ostatnie piętro.
Odczekałem tam ze dwie godziny, w międzyczasie usłyszałem jak gościu mnie szukał na dole.
Czułem się zaszczuty jak zwierzę.
To byly wakacje 98 roku, ogromne blokowe odsiedle.
Wracałem z budki telefonicznej, skąd późnymi wieczorami rozmawiałem z ówczesną panną, a komórek wtedy nie było dla takich gówniaków.
Dojrzałem tego starego kilera już z daleka, stał w bramie i na siłę szukał spinki, nerwowo się rozglądając.
Czułem intuicyjnie, że nie przejdę obok niego bez problemów, jego więzienna, biała twarz ziała nienawiścią i prostą chęcia jakiegoś dymu.
Gdy mnie dojrzał to aż zawył...
"Przyyyyyyjacielu!"....
Nie zaregowałem.
Wtedy usłyszałem, że do mnie sobie podbiega.
Odwracam się, a ten normalnie z kosą w rąsi.
Nie wiem, pobiłem wszystkie rekordy świata w biegu, mało- byłem pieprzonym Usainem Boltem wtedy przez te krytyczne kilkadziesiąt sekund.
Nigdy nie zapomnę tej krzywej akcji.
Na pewno to była kosa? Może flaszka. Albo to był ojciec tej panny ;]
Kiedyś z ekipą ogarnialiśmy las po huraganie i z ziemi wylazły rozmaite niewybuchy z IIWŚ. Obsługując HDS, byłem bardzo zadowolony że nic nie wystrzeliło.
A z bardziej bezpośrednich "dokonań", to kiedyś po zakończeniu roku szkolnego podrzuciłem u mnie pod chatą legitymację na tyle wysoko, że wpadła na dach. Wziąłem nożyk i sznurek żeby ją ściągnąć. Pech chciał że za którymś razem, sznurek zaczepił się o belkę, obwinął się wokół a nożyk wrócił do mnie, wbijając się w policzek. Wspaniała przygoda.
Kiedyś wyszedłem na balkon...
W przejściu potargałem świeżo krochmalone firanki, które rozwiesiła moja babcia.
Nie liczę, że zrozumiecie...
2 razy zostałbym przejechany ale osoba wtedy towarzysząca mnie zatrzymała
Raz straciłbym oko przy upadku za dzieciaka na róg komody (blizna nad okiem do teraz)
4 wypadki rowerowe na przestrzeni 20 lat (2 złamania)
Nie wiem jak ja żyje xd
Otarliście się kiedyś o śmierć?
Niestety z własnej głupoty, ale tak. Jechałem sobie na moto (tak prędkość była dosyć duża) i podjeżdżałem pod dość duże wzniesienie, przez które nie było widać co jest za nim.. No i tak sobie "przelatuję" przez to wzniesienie, a tu nagle moim oczom ukazuję się dość spora przyczepa, którą ciągnął traktor.. Uratowałem się tylko tym że z naprzeciw nic nie jechało i "płynnie" go wyprzedziłem. Gdyby nie szybka reakcja i pusta droga to pewnie by mnie odklejali od tej przyczepy.
Bo ja wiem, czy o smierc...
Stalem sobie kiedys w kolejce do kontroli na Okeciu. Przede mna pare osob, za mna juz kilkanascie, jezeli nie wiecej. Juz wylozylem rzeczy na tasme, gdy ktos zauwazyl walizke bez wlasciciela. Szybka akcja i naraz wszyscy za mna wyparowali. Zostali ci przede mna, ja i owa walizka ze 2m za mna. Jakby tak ten tego tamtego, tobym juz nie pisal tych slow. Na szczescie falszywy alarm. No i koncze te kontrole, naprawde ekspresowo to poszlo, no i pytam tego ochroniarza, straznika czy jak ich tam zwac, czy czesto im sie takie akcje zdarzaja. On mi na to, ze za jego „kadencji” pierwszy raz.
- a dlugo juz tu pracujesz?
- od wrzesnia.
.....acha, a byl wtedy marzec..
Tak, nic o czym warto opowiadać.
Jechałem sobie z Cieszyna do Bielsko-Białej. Droga była ładna 2 pasy to postanowiłem wypróbować auto. Miałem ze 170 na liczniku i podjeżdżałem pod górkę a tam na jednym pasie tir jechał z 80 na godzinę a na drugim tir wyładowany drewnem go wyprzedzał. Już myślałem że nie wyhamuje.
Jako dziecko miałem atak wyrostka robaczkowego i zwlekałem długo z pójściem do lekarza. Dzień dłużej i byłby problem.
Kilka lat temu mi się coś takiego przydarzyło. Było sporo śniegu, od tygodnia praktycznie codziennie padało. Gdy jechałem oczywiście nadal sypało. Warunki do jazdy były fatalne ale że trochę mi się spieszyło jechałem szybciej niż powinienem. W pewnym momencie na przeciwległym pasie zauważyłem szybko jadącą ciężarówkę, która mało tego jechała bardziej środkiem, pomimo że przez śnieg na poboczach droga była węższa niż zwykle. Trochę jej się przestraszyłem i żeby się z nią wyminąć starałem trzymać się jak najbliżej prawej. Gdy już się zbliżaliśmy mój samochód wjechał jednym kołem w zaspę i wybiło mnie to na pas ciężarówki, szybko próbowałem odbić i samochód ustawił się bokiem. Praktycznie straciłem kontrolę nad autem, leciałem bokiem na rozpędzonego TIRa. Już przymrużyłem oczy będąc pewien że zaraz walnie ale starałem się jakoś wyprostować samochód i wrócić na swój pas. W ostatniej chwili auto jako tako złapało przyczepność i otarło się o tą ciężarówkę. Gdyby zarzuciło mnie nieco dalej nie miałbym szans i... sami wiecie jak by się takie "spotkanie" skończyło.
Nie wiem czy rzeczywiscie otarlem sie o smierc ale tak sie poczulem. Bedac w wieku 13-14 lat bylem nad morzem z rodzinka i wyplynalem wplaw za daleko od brzegu. W pewnym momencie zorientowalem sie, ze nawet zanurzajac glowe pod wode nie moge juz zlapac nogami gruntu, a fale zamiast mnie wyrzucac na brzeg zaczynaly powoli wypychac dalej na otwarta wode. Taka chustawka... ja plyne do brzegu, fala mi przez chwile pomaga po czym cofa o ten kawalek, ktory przeplynalem + jeszcze troche. Bylem przerazony, nie pamietam podobnego uczucia strachu w swoim zyciu. Dostalem niesamowitego kopa adrenaliny i jakos udalo mi sie doplynac do brzegu. Nogi i rece praktycznie odmowily posluszenstwa po wyjsciu z wody. :)
Typowy standard na polskich drogach. Na drodze dwupasmowej przed przejściem dla pieszych na pierwszym pasie zatrzymuje się samochód. Wchodzę z koleżanką na pasy rozmawiając, w tym samym czasie dosłownie kilka cm od nas na drugim pasie jakieś 100 km/h w terenie zabudowanym przejeżdża samochód.
Normalnie jak przechodzę gdziekolwiek w Polsce to oglądam się w dwie strony nieważne czy przekraczam drogę jedno czy dwukierunkową, bo zawsze jakiś włatca drug może jechać pod prąd, ale tym razem w rozmowie jakoś tak płynnie przeszliśmy z chodnika na pasy, że nie zadział standardowy mechanizm.
podczas jednego z "wypadów" z wykrywką, przerąbałem przypadkiem na pół łopatą granat nasadkowy ....
Daaawno dawno temu.
Mialem z siedem lat, mieszkalem w malym miasteczku w obecnym gorzowskim. Zaraz za miasteczkiem ciagnely sie pola, gdzie w czasie wojny doszlo do wiekszej potyczki Armii czerwonej i wehrmachtu. Wszystkie dzieciaki wiedzialy, ze jak sie pojdzie na to pole, szczegolnie swiezo zaorane, i poszuka, to zawsze sie cos znajdzie - luski, stary helm, czasem jakis zelazny krzyz, czy sparciala torbe (ze zgnilbymi dokumentami trofiejnym zlotym zegarkiem - autentyk). Tego dnia koledzy byli zajeci, poszedlem sam. I szczescie mi dopisalo. Znalazlem niemiecki handgranat! Taki trzonkowy, wiecie. I zaczalem przy nim majstrowac. Nagle granat zaczal syczec. Wystraszylem sie i go odrzucilem. O metr, moze poltora.
Posyczal i przestal...
Krotko mowiac zadzialal zapalnik ale widac ladunek wybuchowy juz mial dosyc albo co, w kazdym razie nie pieprznal.
I dlatego dzis pisze te slowa.
Jak sobie pomysle, to ciagle robi mi sie zmino, choc minelo tyle lat.
I wiele alt potem we Wrocku, jeszcze za komuny. Mgla jak sk...syn. Widze na przystanku tramwaj, chce do niego podbiec, ale potem sobie mysle - nie, mgla wiec moze - i w tym momencie ZIUUUUUUUU! - miedzy mna a tramwajem przelecial samochod, tak z 90 km/h. Nie wiem kto go prowadzil - debil, pijany, czy pijany debil, ale gdybym zrobil ten krok/dwa wiecej to przy tej predkosci by mnie rozsmarowal pewnie na 100 metrach.
A poza tym wkurzam zone i dziele przez zero :)
Na samym początku żywota. Mając kilka miesięcy, mało nie umarłem przez błąd lekarski. Dostałem końską dawkę antybiotyku, tak że przetaczano mi krew.
Potem na dworcu za czasów techniku, gdy łysy patus pomylił mnie z gościem który podbił oko jego kumplowi. Na szczęście moi kumple wyprowadzili patola z błędu. Już mnie dusił powaleniec.
za dzieciaka o mało nie utonałem. zawzięcie i spokój mnie uratował i ostatkiem sił dopłynąłem do miejsca gdzie było dno. nikt nawet nie zauazyl ze walcze o zycie a pelno ludzi w morzu
Miałem dwie takie sytuacje które pamiętam
Pierwsza mając 14 lat jechałem jako pasażer autostradą z predkością 230 km/h (to był mercedes s klasa, kierowca delikatnie mowiac lubił sie popisywać i cały czas sypał 230-240) i w pewnym momencie nagle na lewy pas tuż przed wjechał jakiś gościu jadacy 2x wolniej i pamietam było goraco
A druga na basenie, przed przypadek wpadłem w aquaparku w jakiś rodzaj zabawy że woda szybkim nurtem pędziła, że wchodząc w to już nie mogłem zawrócić, a poziom wody był o kilkadziesiąt cm wyższy od mojego wzorstu, pamiętam zacząłem ratownika wołać który gdzieś daleko z kimś rozmawiał i nie słyszał. Ostatecznie napiłem sie troche wody ale przeżyłem :P
Smutny wniosek - był człowiek i nie ma człowieka. Można być uber przezornym, uber ostrożnym i uber przeczulonym, a zwykłe zrządzenie losu powoduje, że w ciągu 2 minut życie sypie się jak domek z kart.
Z drobiazgów, to kiedyś stojąc na przystanku, zasłuchałam się w muzyce, podeszłam niebezpiecznie blisko do krawędzi przystanku i o mało mnie autobus nie zahaczył.
Z tych poważniejszych, to 6 lat temu po wypadku samochodowym (MX-5 skończyła na drzewie, jechałam jako pasażer) miałam m.in. złamane trzy kręgi, złamany oczodół, rozerwane jelita skutkujące ropnym zapaleniem otrzewnej (nie od razu się zorientowano, skupiono się na kręgosłupie i z tego niedopatrzenia wyszedł stan zagrożenia życia), więc trzy operacje (po 1,5 r. czwarta - wyjęcie śrub z kręgosłupa), oiom przez tydzień, śpiączka farmakologiczna, jak się rodzina pytała czy przeżyję, to odpowiedź była "nie wiadomo". Miałam ostre halucynacje przez kilka dni, pewnie mieszanka okropnego bólu, braku snu, morfiny, innej chemii, podejrzewam też, że odpaliło mi się DMT przy przeżywaniu near death experience, bo odwiedzałam wszystkie ziemskie wymiary na raz jako inna dusza. PTSD (wypadek + umieranie), depresja, dwuletnia psychoterapia, przewlekły ból i rehabilitacja do końca życia. Ogólnie to grubiutko, więc jak ktoś ma pytania odnośnie umierania naprawdę, to mogę spróbować na nie odpowiedzieć, silne przeżycie, momentami ciekawe wrażenia, ale generalnie nie polecam ;)
Tak, chodzę, wręcz ze względu na przewlekły ból pleców oraz dla głowy i przyjemności uprawiam sporo sportu, generalnie co to nie ja.
Za tydzień Tatry i mam nadzieję nie zaliczyć takiego zjazdu jak Bukary, jedno umieranko wystarczy :)
silne przeżycie, momentami ciekawe wrażenia, ale generalnie nie polecam ;)
Dzieki za recenzje, postaram sie unikac ;)
PS. Kojarzylem generalnie wydarzenie, ale nie sadzilem, ze bylo tak srogo :o
Paudi, było, jak już się podzieliłam powszechnie wiadomością o wypadku i wrzucałam na fb/insta fotki szpitalnego żarcia, to już bez kilku rurek w brzuchu i innych częściach ciała :) ogólnie to z 3 tygodnie spędziłam w szpitalu.
No i mam ciekawy wpis na fb z pierwszego lub drugiego dnia po wybudzeniu ze śpiączki - byłam przekonana że słyszę, jak ktoś z dystrybutorni / jakaś maszyna, piszczy w rytmie "Feel Good Hit of the Summer" QOTSA. Rozbawiło mnie to i zrobiłam wpis na fb, że ktoś to wygrywa w szpitalu. Oczywiście, to były halucynacje. Za to kawałek doskonale pasował do mojego mocno wtedy przećpanego umysłu. Zapomniałam o tym wpisie i zabawnie było odczytać go po jakimś czasie.
Fett, "wyszedł cało", to trochę na wyrost, bo też został wyciągnięty z wraku, też połamał kręgosłup i doznał urazów wielonarządowych, a telefon, który odpadł z uchwytu na szybie w momencie uderzenia zgruchotał mu ramię, które zrastało się parę miesięcy, ale też żyje i chodzi, a nawet biega ;) Plus jest taki, że przydzwonił w drzewo środkiem auta, więc oboje połamani, ale żyjemy.
Info o wypadku przewijało się w lokalnej prasie, pewnie akurat nic ciekawszego na okolicznych polach od złożonego na drzewie niebieskiego kabrioleta nie wydarzyło się w tamtym czasie.
Lil
Oceniajac "po lebkach" udalo Ci sie w takim razie naprawde niezle "zregenerowac" ;)
odwiedzałam wszystkie ziemskie wymiary na raz jako inna dusza
to mnie zainteresowało
Plus jakie jest nastawienie względem tego kierowcy i jakie jest jego względem jazdy autem.
https://www.youtube.com/watch?v=zrNDdvd6e0o „Miami” wprowadzenie https://www.youtube.com/watch?v=0hfNLX0jzQI „Miami”.
Cała płyta „Życie po śmierci” jest taka, że momentami podczas słuchania się rozklejałam, bo miałam flashbacki ze swoich szpitalnych przeżyć, rekonwalescencji i powrotu do życia, fenomenalny album :)
Generalnie, to na początku trip był spoko, były kolorowe zwierzęta, mapy skarbów na szpitalnej ścianie, fraktale, fantastyczne widoki na baśniowe zamki w górach itp. Byłam sobą, pamiętałam, kim jestem, jak się nazywam, jaki był ciąg zdarzeń (bez szczegółów – musiałam przy uderzeniu dostać dużego kopa adrenaliny albo innej mieszkanki hormonów, bo mam duże luki w pamięci, poza tym w stanie zagrożenia życia mózg odcina funkcje pamięci, bo ciało skupia się na zachowaniu funkcjonowania organów, to też jest ciekawe).
W okolicy trzeciej nocy tripa, zapomniałam, kim jestem. Serio, w ogóle nie byłam świadoma, że istnieje jakaś Lilus, że ma jakąś przeszłość, byłam autentycznie przekonana, że jestem jakąś bodaj portorykańską imigrantką w Grecji, która na Santorini szuka kąta do wyspania się (trzecia/czwarta noc bez snu). Mój mózg wykreował nawet wspomnienia tej fikcyjnej postaci, powiązania rodzinne itp. Pamiętam, że było mi smutno i wstyd z powodu dalszego pokrewieństwa z Kim Kardashian i Kanye Westem. Moja podróż była na Santorini pewnie dlatego, że wcześniej oglądałam na insta fotki z wakacji jednej z blogerek w tamtym miejscu. Nie pamiętam już tego, ale zapisałam sobie, że wydawało mi się w pewnym momencie, że jestem kilkoma osobami na raz, połączonymi jakąś więzią świadomości między kontynentami (Ameryka Pd. – Europa). To był zły trip, bo cholernie chciało mi się spać, czułam się zmęczona. Jakby ktoś zmuszał do czterodniowej imprezy bez snu. Jeszcze gorszy trip zaczął się, gdy byłam przekonana, że wpisano mnie w KRSach w jakieś nieruchomościowe spółki-słupy i muszę wykupić za jakąś absurdalną kwotę grunt pod moim szpitalnym łóżkiem, bo inaczej szpital zaprzestanie leczenia, leżałam na tym łóżku w nocy pośrodku jakiejś polany pośród gór, przy ulicy, podczas ulewy. Było gorąco i miałam dreszcze z zimna. Oczywiście byłam przekonana, że to się dzieje naprawdę. Byłam totalnie zmęczona, marzyłam, żeby zasnąć, ale jednocześnie nie chciałam zasnąć, bo było dla mnie wówczas logiczne, że wtedy już się nie obudzę. Udało mi się w końcu zasnąć jakoś między czwartą a piątą dobą bez snu, gdy stan organizmu się poprawił. Godzinka-dwie snu spowodowały, że koszmar trip z dna piekła ustąpił, a ja przypomniałam sobie o „sobie”. Jak pacjent chce żyć, to medycyna jest bezradna.
Podejrzewam, że ten mindfuck to mieszanka pt. leki pb, morfina, zatrucie organizmu (ropne zapalenie otrzewnej, wyniki badań krwi fatalne), brak snu, fiksacje szyszynki. Każde z osobna nie dawało by jazdy z tak szybkim i mocnym skutkiem. Czytałam później, że morfina może powodować wrażenie oderwania od jaźni, jednak gdy później dostawałam ją po wyjmowaniu śrub z pleców, to był tylko chill i obojętność, pewnie za mało i za krótko, zresztą przy moim tripie nie mogli mi jej lać ile wlezie, bo powodowało by to inne negatywne skutki uboczne. Przeżycie z jednej strony niesamowite, a z drugiej straszne jak nic, szukając pozytywów cieszę się, że mam bogatszą perspektywę o takie przeżycie, ale z drugiej strony, okupiłam to niezłą traumą.
Jeśli chodzi o nastawienie względem kierowcy, to nadal się przyjaźnimy. Miewam do niego momenty żalu, gdy czuję duży ból w plecach, ale nigdy jakieś nienawiści itp. Ponieważ się przyjaźnimy i jesteśmy wobec siebie wręcz nieprzyzwoicie szczerzy, to mogłam wyrzucić z siebie cały żal o to zdarzenie, mogliśmy wiele i długo rozmawiać, żeby oczyścić atmosferę i to, co po wypadku mamy w głowach. Tamtego dnia nie jechał brawurowo, stracił panowanie nad kierownicą przy wyprzedzaniu na dziurawej drodze. Może zabrakło doświadczenia w prowadzeniu auta z przednim napędem, może się ślizgnęło na plamie oleju, może była jakaś usterka, której biegły po wypadku i tak nie zdiagnozował, bo przód auta się złożył. Cholera wie, ja wiem, że na pewno nie zrobił tego celowo, a nieraz z nim podróżowałam i styl jazdy ok. Na dobre relacje po wypadku pewnie złożyła się wcześniejsza przyjaźń oraz to, że styl jazdy był ok, pewnie gdyby styl jazdy był brawurowy, to moje nastawienie do sprawcy byłoby odmienne. Za to obecnie bardzo się stresuję jadąc jako pasażer, zdecydowanie pewniej czuję się mając kontrolę za kółkiem, wręcz bardzo lubię prowadzić auto.
Kierowca wrócił do prowadzenia samochodu jak tylko zrosły mu się kości po paru miesiącach, choć rzeczywiście zaczął jeździć nieco wolniej i ostrożniej (wcześniej też miał raczej odpowiedzialny styl jazdy, więc zmiana niewielka) póki co przesiadł się na bezpieczne, rodzinne dupowozy. Tylko, że to wynika raczej z powiększenia rodziny, MX-5 w przyszłości nie wyklucza, bo to jednak zacna maszyna.
Mhm, czyli to bardziej wpisywało się w majaki, niż podróżowanie po fraktalach i innych jakichś bajecznych rzeczywistościach.
To co możemy sobie wyobrażać przy wysokiej gorączce jest niesamowite. Ja już słyszałem krasnoludki, sprzedawałem kawę nago, moje ciało było grą komputerową
Fraktale i surfowanie po wymiarach z pogłębionym wrażeniem ich przestrzenności jak na psychodelikach też były i to był jeszcze ten dobry trip. Stąd podejrzewam wzmożoną aktywność szyszynki. Potem mogło przejść w majaki oraz utratę "siebie" ze względu na chemiczny koktajl, chorobę i brak snu.
Jak jechałem autem ( kumpel prowadził) i na tylnym siedzeniu uprawiałem sex z prostytutką robiła mi oral, to kumpel przyhamował...
Tak, zakrztusiłem się mrożoną pizzą. Serio. Nie mogłem oddychać, do tego byłem sam w mieszkaniu. Wpadłem w panikę i w samych gaciach wybiegłem na korytarz i już byłem pod drzwiami sąsiada kiedy kawałek pizzy "odblokował się" i mogłem znowu oddychać. Brzmi głupio ale serio wtedy jak się dusiłem to zdawałem sobie sprawę ze to może być koniec.
W sumie to z 4 razy. Może nie o śmierć, chociaż mogło się tym skończyć. Pierwszy raz był w podstawówce, ścigaliśmy się z kolegą z klasy do wyjścia. A że biegliśmy równo,to kolega mnie popchnął w prawo.Nie muszę chyba mówić,że drzwi były metalowe z ostrymi brzegami.Walnąłem dosyć dużym impetem ,wydaje mi się,bo już dobrze nie pamiętam,że na chwilę światło mi zgasło. Nawrzucałem koledze, łzy leciały,byłem w szoku.Ale luj ,za bajtla to się nie myśli,i poszedłem do domu XD Wchodzę do domu,a moja matka w szoku.Cała głowa w krwi ;D Niby prześwietlenie nic nie wykryło,miałem tylko dziurę w głowie(ale nie na szycie, tylko na jakiegoś motylka,taki jakiś dziwny specjalny plaster. ) Gdyby to nie była zima, i nie miałbym grubej czapki, to mogłoby się skończyć gorzej.Niby wstrząśnienia nie miałem,ale od tamtej pory, uczyłem się dużo gorzej, miałem trudności z skupieniem,i z roku na roku coraz gorzej.Ale jakoś się żyje. Potem byłem z dziadkiem na rowerze w parku, chyba jakoś rok później, jechałem bardzo szybko,odwróciłem się żeby pomachać dziadkowi, i jedyne co pamiętam, to że wjechałem w drzewo które było na środku chodnika XD Przeleciałem parę metrów, walnąłem o murek i wsio .Ocknąłem się dopiero jak dziadek przy mnie był. W sumie dokładnie tego nie pamiętam,tylko konkretnie moment walnięcia w drzewo,do teraz nie wiem,jaki cudem nie walnąłem głową w drzewo, tylko poleciałem obok,do teraz mam ślad na plecach,taka dziwna blizna. Gdyby walnął w drzewo przy tej szybkości, prawdopodobnie bym nie przeżył. A że wtedy jakoś się kaskami nie przejmowało to wiecie ;D Potem dwa razy w Liceum.Raz jak szedłem na busa, to nagle babka skręciła i walnęła w znak,szok, bo przed chwilą jechała prosto.Gdyby nie ten znak który ją wyhamował to by mnie stuknęła. A ostatnie to jak piliśmy u kumpla. Poszło dużo alko, ale ogólnie czułem się trzeźwy. Tylko z niewiadomych przyczyn,przy walce, rzuciłem się na kumpli,i wyrżnąłem o ścianę z całym impetem skronią.Kawałek dalej i miałbym problem. Światło mi zgasło, zrobiło się ze mnie warzywko.Wtedy pierwszy raz zobaczyłem zmarłych dziadków i wujka. Powiedzieli że nie czas, dostałem w tylek, i się ocknąłem w wielkim szoku ;D Wstrząśnienia znowu nie miałem,ale od tamtej pory, mam uszkodzony jeden krąg szyjny,i z wiekiem może być coraz gorzej.A zapomniałbym,w trakcie narodzin, chyba wiedziałem że świat jest do bani ;D Bo miałem szyję obwiązaną pępowiną. Także już od początku było nieźle ;D Przez to mam problem w staniu na rękach .Zbyt szybko krew dopływa. No i wiecie, niezliczone razy,przy których nic się nie stało,ale mogło.Jak sobie pomyślę co ja robiłem ,to przyprawia mnie to o dreszcze ;D
Ciekawe ile osób spotka podobna przygoda na ścieżkach rowerowych gdzie na masową skale na ich środku stawiane są słupki. Dentyści pewnie zacierają ręce.
Ja tylko raz razy gdy jechałem rowerem sobie a przede mną otwarty szlaban. Zmieniałem sobie przerzutki przy średniej prędkości na szczęście, a tu nagle szlaban w dół i zarąbałem całym impetem, na szczęście prócz otarć i stłuczenia palca nic wielkiego się nie stało, szlaban też nie ucierpiał. Wyszedłem oczywiście na osiedlowego błazna bo głupota by tracić skupienie jadąc na rowerze i od tego czasu bardziej uważam na to co i kiedy robię. Gdybym był trochę niższy i jechał szybciej mógłbym uszkodzić tchawicę, wtedy wiadomo jak by to się skończyło.
Ja to kiedyś miałem bliskie spotkanie ze śmiercią.
To było podczas strzelania z łuku (zdjęcie obok). Nasza tarcza była ze styropianu z kartką przyczepioną, a za nim było betonowa ściana. Kilka strzałów poszło w cel. Ostatni strzał spudłowałem i poleciała w stronę betonowej ściany. Skończyło się na tym, że odbiła się rykoszetem i poleciała z dużą prędkością w moją stronę. Na szczęście, że była na poziomie moich kolan oraz była 5 cm od mego ciała. Jakby była jeszcze trochę wyżej i bliżej mego ciała, to chyba szybko bym trafił do szpitala lub zaliczyłbym trupa. Po czymś takim podstawiłem łuk na podłogę i poszedłem usiąść jakby nic się nie stało.
Przepraszam za błędy gramatyczne i mój styl pisania.
Tak. Dwa razy ... Za każdym razem burza.
1) W wieku 15 lat (gimnazjum) na boisku szkolnym zaczynało grzmieć. Stanęliśmy z kolegami pod daszkiem budynku szkoły. Kolega podał mi piłkę, której nie złapałem i piłka poleciała pod drzewo, gdzie pewna pani czekała na syna, który zbierał się ze świetlicą z boiska (padał deszcz). Podbiegłem po piłkę koło tej pani, zabrałem ją i z powrotem pod daszek. 10 sekund później piorun uderzył i zabił tę kobietę ... Nawet pisali o tym w mediach:
P.S. Nie zostałem otoczony opieką psychologa jak twierdzili ...
P.S. 2 Za każdym razem kiedy słyszę burzę przypominam sobie o tej sytuacji.
2) 2 lata temu byliśmy w Zakopanem i standardowo wybraliśmy się z żoną w góry. Uderzyliśmy na Czerwone Wierchy. Po Słowackiej stronie zauważyliśmy, że zaczynają się mocno czarne chmury. No to decyzja oczywista, trzeba spadać. Mieliśmy do wyboru dwie ścieżki, koło Giewontu w dół albo druga (nie pamiętam jak się nazywa zejście na tę dolinę). Wybraliśmy koło Giewontu, bo wydawało się to bliżej. Podczas zejście z drugiej strony zaatakowała nas druga burza, której nie widzieliśmy ... Udało się zejść na zbocze pod Giewontem i czekaliśmy w kuckach w krzakach. Dwie burze się złączyła i pioruny "pięknie" waliły wszędzie. Czekaliśmy dobre 30-40 minut jak festiwal piorunów się skończy (wiedziliśmy jak pioruny naprzeciwko waliły w szczyty). Na szczęście burza powoli ustała, więc "spływaliśmy" w dół. Później piorun razi kogoś w dolinie ... To było parę dni po słynnej tragedii na Giewoncie. Pomimo, że mamy doświadczenie (chodzi po Tatrach od ponad 12 lat), nie chodzimy późno (burza nas złapała o 10:00) to i tak nie udało się uciec, pomimo, że wydaje się to takie oczywiste jak ktoś z boku Ci mówi ... Na szczęście z całej tej historii uszkodzony został tylko telefon, a nie my.
Z burzą w górach miałem podobna historię na Babiej Górze... To był koszmar, byłem wtedy też z żoną i mieliśmy festiwal piorunów. Też chodzimy wcześnie rano, żeby jej uniknąć, niestety tam nas dorwała przy schodzeniu jakoś po 11:00.
Nie schowaliśmy się, tylko biegliśmy już szlakiem w dół... co groziło skręceniem kostki ? ale jednak strach był silniejszy :D
Co do uderzenia piorunów. Mój dziadek jak wracał z działki to ok 4m przed nim uderzył piorun. Cała prawa strona ciała zrobiła mu się sina (noga, brzuch, ręka) od tamtej pory zaczął chorować na małopłytkowość, szpik przestał wytwarzać czerwone krwinki, przeżył od uderzenia jeszcze gdzieś 3,4 lata. Nie wiem jaki to mogło mieć związek, ale podobno jakiś miał, może ktoś mądry mi powie kiedyś :P
aż tylu golowiczów otarło się o śmierć?
pościgi, wybuchy, górskie lawiny, nożownicy
w wątkach o pieniądzach sami prezesi
gol to nie jest dobre miejsce na podbudowanie swojej samooceny (poza wątkami gęstochowy)
ja mam chyba nudne życie, bo nigdy nie otarłem się o śmierć
Arystokratów przejeżdżają tylko luksusowe marki :D
W Toruniu, przyjaciele mieli "przyjemność" przechodzić przez pasy, gdy tuż przed nimi zatrzymał się sam o. Rydzyk. Tylko nie w Maybachu, a w jakiejś Toyocie pewnie od bezdomnego, status studenta to jeszcze nie pod Maybach :/
Wiele lat temu, wchodzę do spożywczaka, zamykam drzwi za sobą.
Po chwili, (minęło jakieś 5-10 sekund) z wysokości 5 pięter, spada tuż przed drzwiami tego sklepu parę ciężkich drewnianych desek z takiego małego daszku, przyczepionego do elewacji starej kamienicy.
W sumie dziwne uczucie, takie parę sekund które robi różnicę.
Dawno , dawno temu ratowałem tonąca dziewczynę. W pewnym momencie tak się szarpała, że nie dałem rady. Wziąłem ją na kark i poddałem się. Dotykając nogami dna szedłem w kierunku plaży wiedząc, że ona siedzi mi na karku. Nie wiedziałem czy już ma głowę nad powierzchnią. Po prostu parłem do przodu na ile mogłem. Już traciłem oddech, już byłem ledwie przytomny i poczułem, że czubek głowy mi się wynurzył. Jakiego ja wtedy kopoa dostałem to szok. Ona już dawno miała głowę nad wodę ale była tak spraliżowana strachem, że nie zdawała sobie rady, że tonę. No nic dziewczyna żyje i ma się dobrze :)
A ja raz byłem na wyborach i o mało co nie oddałem głosu na PIS...
w wypadkach samochodowych tych ciężkich ciekawe jest to, gdy docierasz do poszkodowanego i ten pierwszy kontakt nastąpi, to mimo, że widzisz iż tutaj jest bardzo źle i może jesteś ostatnią osobą, którą ofiara widzi to często są w takim dziwnym amoku, że chcą sobie wstać i iść. często nie zdają sobie sprawy, że coś przeszywa ich ciała czy też nie mają sprawnych kończyn
Potwierdzam, w papierach policji i szpitalnych pisano, że jestem cały czas przytomna, kontakt logiczny, lekko splątany, natomiast ja nie pamiętam 95% tego, co się wokół działo, w tym wielu rozmów, tylko przebłyski. Przeszłam jakby na autopilot, mogłam podać swoje dane, telefony kontaktowe itp. Np. wydawało mi się (takie mam wspomnienie), że podczas podawania danych policji siedziałam, a nie było to możliwe, bo miałam połamane plecy. W krótkich momentach czułam 100% bólu, a potem odcinał się ten ból całkiem. Stąd ludzie mogą nie ogarniać, że np. mają wbity jakiś przedmiot w ciało. No i dobrze, bo by się z bólu oszalało.
raz było tak zabawnie ... znaczy troszkę zabawnie, ale po akcji troszkę śmieszkowaliśmy jak koleś nie rozumiał, ze ma tak zmasakrowaną rękę, że nie może nią odblokować telefonu. w sumie to nawet nie mógł telefonu w niej utrzymać. zupełny brak zrozumienia sytuacji
oczywiście przeżył, bo nie był to jakiś straszny wypadek
ważne, że żyjesz. resztą zajmie się rehabilitacja i narkotyki
Zupełnie się zgadzam, tzn u mnie na szczęście obyło się na drobnych uszkodzeniach karku i wstrząśnieniu mózgu ale pierwsza reakcja to było:
Dobra jest, musze odpalić samochód, załatwić "formalności" i jakoś dojechać do domu.
- bez przodu samochodu.
Edit: Slasher11, Lilus opisała swoją historię parę postów wyżej.
Tygrysek - prawda, robią swoje ;)
Slasher - historia jest wyżej, dokładniej to dwa pęknięte kręgi piersiowe w gorset jewetta, lędźwiowy poważnie złamany w śruby.
Tak sobie teraz obieram jak cebulę te wspomnienia sprzed lat i właśnie moja największa trauma z otarcia się o śmierć wiąże się z tym autopilotem.
Jak wyżej pisałam, nie od razu się zorientowano, że mam rozerwane jelita. Zrobiono mi TK, wyszło poważne złamanie kręgu lędźwiowego, więc trafiłam do szpitala operującego kręgosłupy. Nie zdiagnozowano rozerwanych jelit, jeszcze nie zdążyło wyjść w badaniach. Następnego dnia, leżąc w łóżku szpitalnym po operacji kręgosłupa, w jednym z krótkich przebłysków świadomości zmacałam sobie brzuch i zorientowałam się, że coś jest nie tak, bo jest twardy jak deska. Uczcie się pierwszej pomocy. Ponoć skarżyłam się na ból, ale nikt nie zbadał brzucha, póki sama się o to nie upomniałam, a może gdyby nie rodzina, która już była na miejscu, to by mnie zignorowano. Wymioty były, ale założono, że to od Tramalu. Ogólnie, to gdybym dalej leżała naćpana czekając cierpliwie na poprawę, to może bym umarła, bo przy ostrym rozlanym ropnym zapaleniu otrzewnej i postępującej martwicy, każda godzina ma znaczenie. Decyzja lekarzy, że trzeba mi zajrzeć do brzucha, to był kluczowy moment w tym całym ocieraniu się o śmierć, że nadal jestem po tej, a nie po tamtej stronie. Martwica tkanek zdążyła zasiać trochę zniszczeń, ale na szczęście w ostatniej chwili trafiłam w dobre ręce, chirurg cośtam powycinał, pozszywał i brzuch generalnie działa ;) Z góry i z dołu dziękuję kierowcom potrafiącym w korytarz życia, mi to uratowało życie.
Dzięki za ten wątek, wylewam z siebie po latach te wspomnienia we względnie towarzyskim gronie, bo w realu przy piwku to chyba zbyt ciężki temat do uzewnętrzniania się, a po swojej akcji jakoś niepokojąco z zainteresowaniem czyta mi się o Waszych akcjach :p
Dzieki, rzeczywiscie gruba sprawa, gdzie duzo moglo pojsc nie tak. Zazwyczaj po takich sytuacjach bardziej docenia sie zycie, nie bierze sie tego za pewnik. Mi to uswiadomilo juz glupie zlamanie obojczyka, bo bylem przerazony ze trzeba bedzie skonczyc ze sportowym trybem zycia, tym bardziej ze na SORze stwierdzono ze moga to zoperowac za 2tyg dopiero xD Biegalem po prywatnych lekarzach jak glupi i o dziwo wszyscy po dokladnym zapoznaniu sie ze zlamaniem stwierdzili ze sama orteza wystarczy i nie warto tego operowac bo wiecej na tym strace niz zyskam. I chyba mieli racje, bo obojczyk jest w pelni sprawny, troche brzydko wyglada, ale lepsze to niz te zabawy w sruby i rozcinania
Zdarzyło się wiele razy...za wiele. W większości przypadków głównie po alko, np. upadek z dwu poziomowych schodów. Na szczęście byłem tak już giętki że nawet żeber nie połamałem, tylko siniaki na ciele i parę guzów. Kolega np. nie miał tyle szczęścia, wystarczyło jak raz dobrze zapił i we własnym domu poślizgnął się na schodach i walnął głową. Stracił przytomność, dostał krwiaka wielkości śliwki węgierki i kila tygodni po upadku już był pochowany.
O sprzeczkach pod klubami też można by dużo mówić, na szczęście zawsze kończyło się na pięściach i najwyżej butowaniu. Na szczęście nie trafiłem nigdy na nóż.
Najciekawszy przypadek miałem podczas remontu gdy w szlifierce kątowej pękła tarcza i ostrze zaczęło latać po pokoju rykoszetem jak nożyczki w Postalu, na szczęście tarcza cudem mnie ominęła i wbiła się w drewnianą nogę od stołu.
Kiedyś też w czasie żniw na polu w 30 stopniowym upale, chłodziłem się zimnym piwem w puszce. Piwo stało oparte pod drzewem i co raz brało się łyka. W którymś momencie już miałem połknąć kolejnego grzdyla gdy poczułem coś w buzi, okazało się że wyplułem wielką osę. Jak by dziabnęła mnie w krtań mogło by to się źle skończyć, zwłaszcza że to było na wsi i daleko od miasta.
Teraz mając własne dzieci, czasami popadam w paranoję jak sobie pomyśle ile człowiek przeżył przez te ponad 30 lat które jako tako pamięta i co czeka jeszcze moje dzieciaki.
Też tak sobie przypomniałem, jak mi kiedyś koło głowy w pracy przeleciał pęknięty nóż od heblarki. Siła była taka, że jakbym dostał tymi odłamkami w głowę, a nóż nadleciał od tyłu, to może by się odłamek zatrzymał w głowie, robiąc z mózgu tatar. A wszystko przez kretyna, który tą heblarkę obsługiwał, bo był tak ciekawy, jak to działa, że postanowił pracować z otwartą obudową, żeby widzieć, co się w środku dzieje.
Z innych akcji, wypadek samochodowy, nie z mojej winy, choć mógłbym mieć nieco mniej na liczniku, lecąc w drzewa, miałem w głowie myśl, że to już niestety koniec mojej wędrówki.
Podczas chodzenia po górach, turysta, który postanowił strzelić sobie selfiaczka jak najbliżej krawędzi, spieprzyłby się w dół razem z oberwanym podłożem pod stopami, zdążyłem go chwycić za koszulkę i przyciągnąć do siebie. Jakby mnie szarpnął, lecąc w dół, ściągnąłby mnie ze sobą bez wątpienia. Zabiłby siebie, mnie i kilku ludzi, którzy dopiero co wchodzili po stromym szlaku na górę.
No i bójki, bójki, bójki. Do dziś dziękuję losowi, że się nie nadziałem na przypadkowe, zbłąkane ostrze, czy też tulipana. W dzieciństwie też tego trochę było, ale człowiek nie zdawał chyba sobie sprawy do końca z tym, co robi i czym to może grozić.
Przypomniałem sobie coś jeszcze.Nie było to otarcie o śmierć, a raczej o śmierć ze wstydu. Nie potrafiłem nauczyć się jeździć na rowerze,pojechaliśmy do jakichś znajomych na wieś, i tam się nauczyłem.Tyle że nie do końca.Bo przy jednej przejażdżce źle skręciłem,przez to że to był rower na hamowanie pedałami. I wjechałem w całe poletko pokrzyw ;D Jak to bolało .Cały byłem w bąblach .Ale wiecie, do końca życia nie powinienem mieć reumatyzmu ;D
Kiedyś łaziłem po starej poniemieckiej fabryce i się potknąłem, wuja mnie złapał i się nie przewróciłem, ale patrząc na ostre kamienie, które czekały na mnie w miejscu upadku można przypuszczać, że wesoło by nie było.
No i podstawówka, piękne czasy. Albo tu od kolegi dostałem kopniaka w brzuch aż nie mogłem przez kilka sekund zaczerpnąć powietrza, albo ściganie się na korytarzu po dzwonku do szatni i nagle otwierające się drzwi od innej klasy. Ja na szczęście byłem uważny szczególnie po opowiadaniach nauczycieli, kiedy to jeden zakończył na takich drzwiach i podobno było z nim krucho.
Poślizgnąłem się w domu na mokrym kilka razy. Ewentualnie prąd mnie potrzepał.
Miałem jako dziecko taką akcję, typowy polski biwak w połowie lat dziewięćdziesiątych. Spało się z rodzicami w namiocie, żarło raki i rybki z jeziora, robiło ogniska, fajnie było.
Szedłem z dziadkiem po bardzo starej i wąskiej kładce prowadzącej do platformy z której łowiło się ryby. Oczywiście wszędzie wokół jakaś trzcina, muł, glony, ble. Oczywiście potknąłem się i wpadłem do wody. Pamiętam tylko tyle, że byłem w stanie dotknąć dna nogami i wyciągnąć kawałek ręki ponad taflę wody, czyli głęboko tam było pewnie na jakiś metr :D Niemniej jednak nie umiałem pływać i stała się rzecz przedziwna, bo mając pewnie te osiem lat po prostu pogodziłem się ze swoim losem i uznałem, że po prostu przyszedł czas umierania. Nie myślałem o niczym, tylko o tym, że zaraz będzie po wszystkim i w sumie trochę szkoda, ale co zrobić. Otworzyłem oczy, widziałem wszystko wyraźnie, woda była przejrzysta i ciepła, słońce świeciło, nawet przestałem się brzydzić tej zieleniny która mnie z każdej strony dotykała. Niestety sielankę przerwał mój dziadek, który nachylił się nade mną i wyciągnął za rękę na molo. Zdążyłem się już opić trochę wody, nie pamiętam co było później, nie pamiętam co było wcześniej, w ogóle mało z tamtych lat pamiętam, ale to "topienie się" to było przeżycie, które zostanie ze mną na zawsze. Do tej pory nie rozumiem dlaczego nie chciałem żyć i nie próbowałem walczyć, może podświadomość zadziałała i wiedziałem, że rodzice są blisko a dziadek zaraz mnie wyciągnie?
Nigdy w życiu nie miałem sytuacji bezpośrednio zagrażającej mojemu życiu. Co jest dość dziwne bo zawsze lubiłem i wciąż lubię ryzyko i rózne ekstremalne sporty.
Co oczywiście nie oznacza, że jutro mi nie spadnie cegła na łeb.
Może nie tyle smierć fizyczna co psychiczna. Jakiś czas temu załatwiłem trochę zioła od ziomka bo miałem iść na imprezę z dziewczyna jej siostra i chłopakiem. I tak se myśle a to spróbuje wcześniej zobacze co mi tam dał. Zioło paliłem pare razy w życiu wiec nie jestem wytrawnym palaczem. Pojechałem do sklepu kupiłem bletki zapalare No i dalej nad jeziorko. Skręciłem blanta i spaliłem prawie całego. Tego co zaczęło się dziać po paru minutach nie zapomnę do końca życia. Przeżyłem najgorszy dzień w swoim życiu. Ledwo dojechałem do domu. Zaczęło mi się jebac we łbie w moim mózgu nastąpił totalny mindblow. Byłem przekonany ze już umarłem a moje zwłoki zostały nad jeziorem. Co gorsze zacząłem biegać jak opętany po ulicy i byłem całkowicie przekonany ze jestem w piekle. Trwało to cała wieczność przysięgam. Pamietam niesamowite ciary na moim ciele, niesamowity strach ze utknąłem w tych męczarniach na zawsze. Szczerze powiem ze do tej pory nie zdawałem sobie sprawy czym jest strach... Po chwili miałem tylko jedna myśl by dotrzeć do domu. Ale gdy dotarłem i usiadłem na tarasie o scenie która się odgrywała byłem przekonany ze znam dokładnie każdy moment co będzie za chwile i wiedziałem ze przeżywam to już po raz kolejny i ze to tez będzie się to zapętlało w nieskończoność. Mama mnie przytuliła a ja tak płakałem, tak bardzo się bałem mówiłem jej i braciom ze ich bardzo kocham. Oni myśleli ze kogoś zabiłem a ja nie byłem w stanie powiedzieć co się stało. Jak widzicie im tez zapewnilem ogromna dawkę adrenaliny, mamie do teraz ciężko rozmawiać o tym co się wtedy stało. Byłem nieobecny nie byłem sobą byłem potwornie przerażony. Po jakimś czasie położyłem się w łóżku i przychodziły krótkie chwile ze było troszeczkę lepiej. W koncu zasnąłem wtulony w mamę a mam 24 lata. Gdy obudziłem się rano nie wiedziałem czy to się stało na prawde, to było tak nierealne i potworne zdarzenie tak inne od wszystkiego co do tej pory znałem. Nigdy więcej nie dotknę zioła przysięgam. Po obudzeniu byłem tak szczęśliwy chyba jak nigdy ze to już się skończyło ale przez kilka kolejnych dni dalej byłem podejrzliwy ze coś się zaczyna od nowa... Nie wiem czy to było zioło czy jakiś dopalacz ale może po prostu dawka była za silna. Powiem wam ze dalej to we mnie siedzi ale już jest i tak dużo dużo lepiej.
Wyskoczyłem z samolotu na 4000m był to 215 skok w moim życiu. Podczas spadania upuściłem piłeczkę przyczepiona do pilocika. Pilocik wpadł w przestrzeń za moimi plecami gdzie nie było oporu powietrza.. nie otworzył on spadochronu głównego. Zamiast zmienić pozycje spadania spanikowałam i wpadłem w korkociąg z racji planowanego niskiego otwarcia czas szybko uciekał a sytuacje pogorszyła kamera na ręce na której byłem początkowo mocno skupiony. W efekcie spadając 250km/h za późno zdecydowałem o otwarciu zapasu - wstępnie w rękawicy z kamer i panice ciężko było mi zlokalizować uchwyt zapasu. Po pociągnięciu za uchwyt i wyciągnięciu linki wyzwalającej okazało się ze w trakcie otwarcia czaszy odpalił automat czyli było poniżej 300m. Skończyło się na strachu jednak świadomość ze 5 sekund zakończyłoby ziemska egzystencje troszkę mnie przeraziła. Teraz jestem mocno osrany jednak wierze ze odważne się wykonać kolejny skok..
Fett - 1 2. -->
3 film niestety jest obrazem nędzy i rozpaczy ;P jeszcze się nie przełamałem aby dodać gdzieś to pośmiewisko
o tak dwa wypadki samochodowe, raz sie dusiłam i o mało nie wyzionełam ducha...zdarzyło sie. bo i ratowali mnie od utponięcia ale nie pamietam mała byłam