Lost in Random | PC
Goty 2021. Dziękuję, dobranoc
:D - "jest po polsku?" - "nie, ale zamiast grać, chodź do mnie popatrzeć jak gram".
O tempora, o mores.
Cześć. Bardzo mnie Interesuję ta gra. Ale czy ona jest podobna do gier z serii American Mcgee Alice i Alice: Madness Returns jeśli chodzi o klimat??? Bo gry z Alicją kocham. Więc jak mam zapłacić to proszę o odpowiedź.
Wpada do gejmpassa w kwietniu 2022, w sam raz do poznania i ogrania jak podpasi.
Kończę Trójlestwo i mam mieszane uczucia... na początek gra wygląda jak esencja chaosu - coś rzucam, coś wypada, coś wybieram, jakoś walczę. Po dłuższej chwili mechanika robi się genialna - zaczyna się walka, zdobywamy kryształ, żeby rzucić kością, żeby zagrać kartą z losowej ręki.
No i właśnie... szybko to się robi nużące. Liczba pojedynków jest ograniczona do aren, ale każda walka jest absurdalnie długa, a wykonujemy identyczną sekwencję ruchów: biegamy bez możliwości ataku do czasu, aż ugramy tyle kryształu, żeby rzucić kością pod warunkiem, że w ręce mamy kartę ofensywną. Jak nie mamy, to uciekamy kilka minut przed atakami aż ta karta się pojawi. Na początku gry jest jeszcze spora szansa, że jak już wypadnie karta, to ilość oczek na kości nie pozwoli jej zagrać.
Sidequesty banalne w opór - czasem niektóre zaczynamy u osoby X, robimy kilkadziesiąt kroków do osoby Y i zadanie zaliczone.
Walki z bossami same w sobie ciekawe, ale mechanika jak przy zwykłej walce - trzeba biegać i uciekać, aż się ma czym zagrać.
Nie wiem ile jeszcze wytrzymam, ale boję się, że Czwórlestwie się skończy przygoda.
No i tak, jak myślałem - wywaliłem po dotarciu do piątego miasta, bo nużące się to zrobiło. Już nawet nie tyle walka, co sam świat. Rozumiem, że chcieli oddać charakter postaci z innego wymiaru poprzez sposób mówienia, ale wyszła dubbingowa kupa na poziomie pierwszego Fable, od którego uszy więdły. Tu dodatkowo dobre 40% postaci "pimka" zamiast wypowiadać słowa (albo mówi brytyjskim akcentem w sposób podobny do niesławnego Limbo of the Lost), przez co nie ma szans, żeby spuścić oko z ekranu choćby na moment, bo się nie dowiemy o co chodzi.
Potwornie męcząca na dłuższą metę, nie rozumiem zachwytów.
Zgadzam się kompletnie z treścią twojego komentarza. Pierwsza godzina gry ciągnęła mi się stanowczo za długo, cały czas szedłem przed siebie i poza nużącymi dialogami nie było w grze nic, co utrzymałoby moją uwagę. W końcu dostałem kostkę i karty, i tak jak napisałeś coś się tam dzieje, coś wypada, jakoś się walczy. I tak się ta gra ciągnie, niby zbieram więcej kart, niby naprawiam kostkę, żeby móc użyć lepszych kart, ale wszystko jest tak nużące. Wiele kart jest bezużytecznych, osobliwa grafika może i wygląda ładnie, ale widać, że świat gry był stworzony, metodą kopiuj i wklej. Wszędzie pełno kopii tych samych budynków, obiektów i przeciwników. Pojedynki trwają zdecydowanie za długo, brak tu interesującej treści pobocznej, a aktorzy brzmią dziwacznie, wręcz w nieprofesjonalny sposób. Kupiłem grę na sporej przecenie, więc mocno mnie nie boli to, że jej nie ukończyłem. Mimo to ubolewam trochę, bo po zwiastunach spodziewałem się czegoś lepszego, i myślałem, że grę pokocham, a tu niestety nie.
Swoją tożsamość audiowizualną i narracyjną „Lost in Random” czerpie i powiela z tak wielu różnych źródeł, że od samego myślenia o tym chce mi się złapać za głowę, ale cóż, spróbuję wymienić chociaż te najważniejsze. Po pierwsze, rzecz jasna, wszystkie animowane filmy Tima Burtona, z których zaczerpnięta jest tu niemal cała estetyka, uzupełniona nutką „Pudłaków” Laiki i „Miasta zaginionych dzieci”. Po drugie, cała ta baśniowość przywodzi nieco na myśl serię „American McGee’s Alice”, choć oczywiście nie jest to w żadnym razie gra tak dojrzała pod względem tematyki jak dzieła Amerykanina. Po trzecie, wyczuwam tu wyraźną nutę pierwszej części „Fable” w oprawie muzycznej, no i w projekcie interfejsu. Po czwarte, do tej nuty należy dodać też kapkę „Psychonauts”, nawet jeśli głównie też w kontekście muzycznym. No i po piąte wreszcie – to ostatnie, sekretne nawiązanie, o którym nikt już dzisiaj nie pamięta i nikt chyba nie będzie wiedział, o co chodzi, kiedy powiem, że widzę tu inspirację „City of Metronome” (a w rezultacie również „Little Nightmares”). A to tylko to, co mi samemu szybko rzuciło się w oczy!
Nie da się zatem ukryć, że twórcy z Zoink Games mieli w głowie całą masę pomysłów i inspiracji, pytanie brzmi jednak: czy udało im się oddać im sprawiedliwość? Cóż, gdy patrzy się na tę grę z daleka, odpowiedź brzmi: „Jak najbardziej!”, diabeł jednak jak zwykle tkwi w szczegółach.
„Lost in Random” robi spektakularną robotę, jeśli chodzi o projekt świata i postaci, przyzwoicie snuje też główną nić narracyjną i nie knoci stosunkowo podstawowych mechanizmów rozgrywki, które ma nam do zaoferowania. Konwersacje są zgrabnie napisane i zdubbingowane, walka potrafi sprawiać frajdę (nawet jeśli nigdy nie jest szczególnie wymagająca) a eksploracja pokręconych lokacji też potrafi ukontentować naszego wewnętrznego estetę.
W czym zatem tkwi problem? Cóż, w uporządkowaniu tego wszystkiego, w tym, jak te różne rodzaje rozgrywki łączą się ze sobą. Problem z „Lost in Random” jest taki, że ta gra potrafi być bardzo żmudna i nużąca, jeśli się postara. Z czego to jednak wynika, jeżeli wszystkie mechanizmy są na swoim miejscu? Otóż raz zdarza się, że za dużo gadamy z jakąś postacią poboczną i rozmowa ciągnie się i ciągnie, nie wiadomo gdzie. Innym razem będziemy walczyć bez ustanku przez dwie albo i trzy komnaty z przeciwnikami, którym bardzo trudno jest zadać obrażenia, zwłaszcza, gdy otaczają nas z każdej strony. I tak dalej, i temu podobne…
Mimo tego jednak, że ma ona swoje wady i że nie jest może jakoś szczególnie zachwycająca, cieszę się bardzo, że ta gra powstała i została ciepło przyjęta. Tylko w ten sposób, poprzez duchowych następców i późne inspiracje doświadczyć możemy tego wspaniałego klasyka, który nigdy się nie wydarzył, gry, która odmieniłaby zapewne nieco oblicze tej branży, a która nigdy nie miała okazji, by nas zachwycić – „City of Metronome”!