Pies wymiotował krwią z ropą i wył z bólu, więc raczej zwlekanie z decyzją o eutanazji byłoby bandyterką i zbrodnią.
Zaczęło się tydzień temu w weekend, gdy pies po powrocie ze spaceru ciągle wymiotował i zwracał całe jedzenie i picie, które tylko brał do pyska. Gdy drugiego dnia nic się nie poprawiało, doszło do wizyty u weterynarza. "Mój" weterynarz stwierdził zatrucie i nie było w tym w sumie nic dziwnego, bo wiadomo jak jest na blokowisku - parę lat temu czytałem o świrze, co kiełbasy szkłem i gwoździami faszerował, a drugi chleb maczał w trutce na szczury, a pies, jak ogólnie wiadomo, jest przepastną bestią i podobno nawet psy policyjne potrafią się połakomić na coś, gdy tylko instruktor nie patrzy.
Jak mówiłem, stwierdzono wstępnie zatrucie, podano wszelkiego rodzaju leki, glukoze, płyny, wszystko co się tylko mogło nadać, nawet leki rozkurczowe na jelita, bo było podejrzenie, że pies się "zatkał" pożerając jakieś kości na dworze. No i tak zwierzę dostawało te kroplówki przez 3 dni bez żadnej poprawy, każda wizyta średnio ~50-100zł. Następnie zrobiliśmy mu badania krwi i czwartego dnia po wynikach okazało się, że nerki są całkowicie zniszczone (wg weterynarza przez truciznę), choć wątroba była cała i zdrowa.
Oprócz badań krwi, czwarty i piąty dzień to oczywiście dalsze kroplówki z lekami, nawadniające, bo pies nic nie je ani nie pije już tyle czasu, jest już tak słaby że prawie nie potrafi sam chodzić. Piątego dnia po wzięciu odpisu kartoteki udaje się do innej kliniki w innym mieście - łapią się za głowę "dlaczego nie było robionego USG jamy brzusznej" - chwilę później wychodzi ROPOMACZICZE!!! Starsza suka to była (10 lat), nikt tego nie rozpoznał, zwłaszcza pan dohtur posiadający przy nazwisku tytuł "specjalista ds. rozrodu zwierząt".
Dziś wypada 6 dzień odkąd się zaczęło, jak wspomniałem na początku - na psie konieczne było dokonanie w tym momencie eutanazji. Wystarczylo ją w poniedziałek od razu położyć na stół i wykonać zabieg usunięcia macicy. Obecnie był tak słaby, że nie przeżyłby nawet zabiegu, zresztą nie było czego ratować, skoro jelita i nerki były już całkiem zdemolowane.
-------------------------------
Historia opowiedziana w pierwszej osobie, choć to są wątki trzech osób, które jeździły z psem po lekarzach i próbowały mu pomóc - po prostu nie chciałem komplikować całej historii. To, czego ja nie doświadczyłem i przy czym nie byłem, słyszałem z opowiadań matki i brata.
Przez "mój weterynarz" rozumiem klinikę prowadzoną przez troje weterynarzy z minimum 20-25 letnim stażem i przez ten cały tydzień pies przewinął się przez ręce każdego z nich.
-------------------------------
Nie będę ukrywał, że czuję się nieco (wulgarnie mówiąc) wyruchany - straciliśmy psa i to w niewiarygodnych cierpieniach; wydaliśmy 600-700zł w kilka dni na leczenie, a potem eutanazję dziś na nocnym dyżurze, a lekarze usiłowali leczyć skutki, a nie powody, czyli próbowali "uaktywnić" nerki, zamiast wyciąć na samym starcie macicę i od razu psa uratować, bo jakby go położyć na stół w poniedziałek to spokojnie przeżyłby jeszcze kilka lat.
To by było na tyle z historii z tego tygodnia. Zastanawiam się, czy to się nie nadaje do zgłoszenia do służby lekarsko-weterynaryjnej albo i do przyciśnięcia samego właściciela "specjalisty ds. rozrodu zwięrząt" żeby wyskakiwał z pieniędzy zmarnowanych na leczenie czegoś innego niż to, na co zwierzę było chore. Rozumiem, że człowiek to tylko człowiek i każdy popełnia błędy, ale gdy ma się w swoich rękach czyjeś życie (czy to ludzkie, czy zwierzęce) to chyba trzeba ponosić jakąś odpowiedzialność za tzw. dziś "olewactwo" i "tumisiwizm" - żadnych badań, żadnej dobrej diagnozy, choć z tego co słyszałem, problemy z macicą powinny być w tym wypadku pierwszym tropem na dzień dobry, gdzie nawet każdy student powinien był na to wpaść.
Kaniet
Jeśli taka jest codzienność - chłopczyk skazany na meczarnie i śmierć zwierzęta tak samo - pieniądz zawładnąl ludzkim umysłem i sercem to ja nie chce żyć na tym świecie.
Co możesz zrobić to dawać komentarze pod jego nazwisko na fb i wszędzie gdzie się da żeby ostrzec innych.
Na moje oko wiedział że kończy się smiercia albo I nawet jak była możliwość uratowania to wolał zebrać kasę jeszcze póki można. Jak pies zejdzie już pieniedzy nie będzie.
Przykro mi bardzo że trafiliscie na takiego bezdusznika. W takich sytuacjach pociesza się że i tak wszyscy umrzemy I Bóg wymierzyć sprawiedliwość. Ja nie muszę o tym wiedzieć co mu będzie wystarczy świadomość żeby wzial odpowiedzialność za czyny.
Oczekuj na tym forum opinii że sam mogłeś mu nożem podciac gardło że to tylko pies i wielkie co itp. Teksty.
Te forum nadaje się tylko do gier już poważniejsze tematy przerastaja użytkowników.
Mnie też jest przykro, choć tylko trochę. Poniekąd to nie był oficjalnie mój pies, nie byłem z nim jakoś wybitnie zżyty, ale każdego szkoda, nawet zwykłego kundelka, zwłaszcza gdy odchodzi w ten sposób. Wątek bardziej traktuje o niesprawiedliwości ludzkiej i hochsztaplerstwie, którego niestety doświadczyliśmy.
Mimo niepowetowanej straty, byłbym bardzo ostrożny w wydawaniu wyroków o bezdusznikach. W całym moim życiu obecne były zwierzęta. Głownie koty i psy. Zawsze liczba mnoga. Określenie stanu zwierzęcia nie zawsze jest proste, szczególnie przy wyjątkowych sytuacjach.
Prosty przykład: jeden z obecnych kotów, kiedy był jeszcze młody, miał wszelkie objawy kociej grypy. Miał 100% objawy. Perfekcyjne. W punkt. Jak wiesz, albo i nie, kocia grypa wymaga natychmiastowej reakcji. Przyjechała weterynarz, która od lat opiekuje się zwierzakami w mojej rodzinie. Jej pierwsza diagnoza również mówiła to samo: kocia grypa, trzeba działać.
Jedynie łut szczęścia uratował tego kota. Kiedy jechał do kliniki, zwymiotował w aucie weterynarz. A następnie osikał białą koszulkę, w którą był owinięty. To uratowało mu życie. Kolor moczu i zawartość wymiocin dała weterynarz jasny sygnał, że to nie kocia grypa, ale bardzo ostre zatrucie organizmu. Trzy dni później kot wrócił do domu. Żyje do dziś.
Gdyby nie zbieg dwóch przypadków - wymiotów i zmoczenia BIAŁEJ koszulki -- kot by dziś nie żył. Zostałby leczony na kocią grypę. Miał jej 100% objawy.
Dlatego warto wstrzymać się z osądem, przed wyjaśnieniem sprawy. Pójdź do pierwszej kliniki i zapytaj się, po ludzku, grzecznie - dlaczego dano taką, a nie inną diagnozę. Równie dobrze pies ten mógł mieć oba zdiagnozowane przypadki - niewydolność narządową oraz ropomacicze.
I nie bronię tu absolutnie kliniki. Warto jednak przed ostatecznym osądem zbadać temat i zrobić najprostszą rzecz - zapytać. W dobie internetu, czy mnogości klinik, bardzo łatwo skonfrontować diagnozę.
VinniV ma sporo racji. Zwierzę niestety nie powie co i gdzie je boli. Do tego weterynaria to nie jest taka całkiem normalna medycyna. Kiedyś chodziło w niej głównie o oporządzenie zwierząt gospodarskich. Od pewnego czasu się to zmienia, ale poziom wiedzy jest z oczywistych względów dużo niższy niż, w przypadku organizmu ludzkiego. Więc nie można oczekiwać nie wiadomo czego.
To rzekłszy, nie można wykluczyć, że mieliście do czynienia z naciągaczem lub partaczem.
Zwierzę niestety nie powie co i gdzie je boli. Do tego weterynaria to nie jest taka całkiem normalna medycyna.
Ja pierdolę, weterynaria to nie szamanizm, oczywiście że zwierzę nie powie gdzie go boli, ale mamy ultrasonografy, nieinwazyjnie i bez większego problemu pozwalające zobaczyć i zdiagnozować problem, trzeba tylko wykazać wolę i chęć żeby włączyć urządzenie.
Widzę, że mamy tu fachowca.
Takiego, co to się czepia słówek, bo przerasta go cały sens posta.
Kolego to co nazywasz "sensem posta" to dumania kompletnego ignoranta. Dlatego nie oczekuję od ciebie, nie wiadomo czego.
Już tłumaczę.
"To rzekłszy, nie można wykluczyć, że mieliście do czynienia z naciągaczem lub partaczem".
To jest sedno posta.
A wszystko wyżej to zastrzeżenie, bo nieraz widziałem ludzi, którzy od weterynarza oczekują cudu.
Co do OP. IMO sprawa jest do zgłoszenia, natomiast on to już sam wie i nie bardzo rozumiem, po co jest ten wątek.
Równie dobrze pies ten mógł mieć oba zdiagnozowane przypadki - niewydolność narządową oraz ropomacicze.
Do samego końca była mowa o zatruciu pokarmowym, które zniszczyło nerki, a kroplówki były w sumie tylko po to, żeby psa nawodnić i sztucznie wydłużyć jego życie. Nawet wczoraj po ostatniej wizycie, po tym jak wspomniałem o porannych pojękiwaniach zwierzęcia z bólu i gdy pies przy weterynarzu próbował chodzić i zaczął powłóczać zadem, jakby tracił władzę w tylnych łapach - była co najwyżej mowa o wyimaginowanym bólu z powodu mocznika dostającego się do krwi i zatruwającego organizm/mózg dając objawy neurologiczne. Były to wówczas wręcz książkowe przykłady objawów zupełnie innego schorzenia niż tylko zatrucie pokarmowe.
Takie słowo jak "ropomacicze" nawet nie wyszło z ust żadnego z weterynarzy przez bite 6 dni, dopiero w innej klinice w Katowicach wyszło w 10 minut po USG.
Jeżeli u "Twojego" weterynarza nie ma urządzenia do USG, to jest w jakimś stopniu zrozumiałe, choć i tak co najmniej nieodpowiedzialne i nieprofesjonalne, że nie wysłali was na badanie. Jeżeli natomiast mają takie urządzenie, to moim zdaniem zabili Wam psa.
Dwa miesiące temu, gdy miałem tam przeboje z zupełnie innym zwierzęciem, ich sprzęt do USG/prześwietleń był zepsuty - jak jest teraz, tego nie wiem, bo nawet nic takiego nie oferowali mojemu psu. Chodziło wówczas o brak władzy w skokach u królika, pomimo nawet powierzchniowego czucia na krańcach tychże kończyn, więc poprostu powiedziano mi gdzie mogę się udać - kilka przychodni u mnie w mieście lub w sąsiednim. Nie miałem wtedy żadnych zastrzeżeń, co do działania, bo prześwietlenie było już tylko formalnością dla spokoju własnego sumienia przed eutanazją zwierzęcia - guz uciskający na kręgosłup, kwalifikający się do operacji (najbliższa klinika w Czechach, koszt podejrzewam kilka tysięcy zł, szanse powodzenia prawie zerowe).
Więc jak widać, nawet pomimo braku maszyny, ktoś mógł jednak nas skierować na USG, gdy nic się nie poprawiało przez 2-3 dni. Gdyby nie ingerencja brata i konsultacja w innej klinice, to pies skończyłby tak samo, bo na operację było już za późno, a zwyczajnie dowiedzieliśmy się z jakiej klasy "fachowcami" mamy do czynienia.
Ja po prostu nie rozumiem, jak może "leczyć" ktoś, kto nie wykorzystuje wszelkich dostępnych metod diagnostycznych, przy czym ultrasonograf jest narzędziem podstawowym. Moja kotka miała problemy z układem moczowym, po pierwsze zbadano próbki moczu, po drugie wykonano od razu badanie ultrasonografem, "żeby zajrzeć do wnętrza kota". Nikt nie wróżył, co też może dolegać kotu, bo nie było takiej potrzeby. Nie było potrzeby, bo wykonano PODSTAWOWE badania.
Ja po prostu nie rozumiem, jak może "leczyć" ktoś, kto nie wykorzystuje wszelkich dostępnych metod diagnostycznych
Już ci tłumaczę jak to działa:
Otóż wizyta tam wygląda mniej więcej tak, że w jej trakcie na pewno kilkukrotnie usłyszysz coś w stylu (parafrazuję) "nooo, bo wiedzą państwo, nie wiemy czy jesteście gotowi na koszty, czy chcecie się dalej pchać w jakieś konkretne badania, czy tylko kontynuujemy leczenie farmakologiczne na podstawie tego, co tutaj widzimy". Oczywiście pierwsza sugestia badań czyli badania krwi pojawiła się dopiero trzeciego dnia, gdy nie było żadnej poprawy.
Takie nieśmiałe zagadywanie, czy na pewno chcemy się angażować finansowo w leczenie, czy nie będziemy mieli pretensji, że koszty są duże, bo tu badania krwi, tam ultrasonograf itp. Nie to, że przychodzimy tam jak dziady bez pieniędzy, ale oni po prostu każdego tak traktują - niby mówią, że może niewarto pchać się w wydatki i jednocześnie upierają się przy swojej diagnozie (opartej na tym co widzą naocznie i słyszą od nas) nie widząc nic poza nią. Matka idąc z psem na pierwszą wizytę podsunęła sama wniosek, że pies chyba coś zjadł na dworze, gdy ona weszła na moment do sklepu - weterynarzowi od razu zapaliła się lampka - NO TAK, ZATRUCIE, TO BYŁO PROSTE, LECZYMY ZATRUCIE i już od tej idei nie odszedł do samego smutnego końca dla naszego psa.
Takie dobroduszne sugerowanie, że nie chcą naciągać na niepotrzebne badania i leki pomogą, po czym i tak kasują stówę za wizytę, kilka kroplówek z płynami podłączonymi na 15 minut.
No i to wyczerpuje temat. Ja bym więcej tam nogi nie postawił, a z całą pewnością zrobiłbym to zasugerował Aen.
To podejść do kasy akurat jest trochę zrozumiałe. Co nie znaczy, że je akceptuję. Ludzie kochają swoje zwierzęta, ale wydanie nieraz naprawdę sporych pieniędzy jest barierą nie do przeskoczenia. A człowiek przecież drugi raz nie przyjdzie do weterynarza, który powie coś w stylu "Mogę pomóc państwu psu, ale będzie to kosztowało 2500 zl, w przeciwnym razie trzeba go uśpić". Więc pozorują. Klient, nasz pan. Niestety nierzadko.
Sam chciałem kupić polisę medyczną na swoje koty, ale składki są takie, że przy ich częstotliwości chorowania kompletnie się to nie kalkuluje.
Tak czy siak klinika delikatnie rzecz ujmując nie robi dobrego wrażenia.
Zgłosiłbym całą sprawę.
z jakiego miasta jestes, gdzie ten weterynarz?
co do zlej diagnozy, to z reguly mozna wyczuc czy lekarz jest zwyklym konowalem czy sie zna faktycznie... wystarczy zmienic klinike wtedy.
Jeśli masz jakieś zażalenia odnośnie nie rozpoznania schorzenia u swojego psa, w pierwszym rzucie powinieneś zgłosić je danemu gabinetowi weterynaryjnemu, a jeśli to nie przyniesie satysfakcjonującego Cię rozwiązania, możesz złożyć skargę w lokalnej Izbie Lekarsko-Weterynaryjnej. Na pewno przyniesie to więcej skutku niż post na forum o grach komputerowych.
Wow, nie wiedziałem, dziena!
Nie no, mówiąc już serio, wspomniałem o tym w pierwszym poście, że rozważam te kroki. Nawet jestem przekonany, że na dniach udam się tam w celu konfrontacji z panem właścicielem i wysłucham na początek czy i co ma do powiedzenia na ten temat, czy poczuwa się w jakikolwiek sposób do winy.
Potem zobaczy się, co dalej.
Wtrącę swoje, bo sprawa - jak wszystkie - ma dwie strony medalu.
Często jest tak, że badania dodatkowe nie są wykonywane z prostego powodu - trzeba za nie zapłacić ekstra. Jak rozumiem, to nie ten przypadek; tutaj badań dodatkowych nie zaproponowano, co stanowi inną parę kaloszy. Tak tylko mówię na wypadek, jakby komuś się wydawało że za 50zł będzie miał wizytę, badanie krwi i USG.
Czy aby na pewno niepokojące objawy nie zaczęły się wcześniej, niż 6 dni temu? Ropomacicze jest schorzeniem bezpośrednio zagrażającym życiu, czas tutaj gra znaczącą rolę, jednak to nie jest kwestia jednego dnia, by u zdrowego psa rozwinęły się wszystkie objawy z zaawansowanymi powikłaniami.
"Specjalista rozrodu" to jest luźne pojęcie, tym bardziej jeśli papier zdobyty circa 20 lat temu. Może na sukach się nie zna, a za to potrafi świetnie odebrać poród od krowy? To jest specjalizacja ogólna, dotycząca zarówno zwierząt towarzyszących jak i hodowlanych.
"Weterynaria to nie jest całkiem normalna medycyna"? Chyba na głuchej wiosze gdzie lekarz ma tylko termometr i stetoskop. Weterynaria obecnie zaczyna się mocno specjalizować. Są kardiolodzy, okuliści, specjaliści od żywienia, nefrolodzy, dermatolodzy, endokrynolodzy... Nawet z dostępem do tomografii i rezonansu nie ma już większych problemów, poza oczywiście ceną dla wielu zaporową. Oczywiście, mamy trudniej, bo pacjent nam nic nie powie, ale dostęp do diagnostyki umożliwia trafne stawianie diagnoz.
Niewydolność narządowa i jednoczesne ropomacicze jest w zasadzie nie do obrony. Argument z marszu na odstrzał.
Nauczka na przyszłość - jeśli zwierzak jest chory i ewidentnie mu się nie poprawia, a lekarz nie proponuje nic nowego, jak najszybciej się skonsultować z kimś innym. Jesteśmy tylko ludźmi, możemy się mylić, ale postępowanie w stylu "tłukę swoje i idę w zaparte" jest co najmniej nieetyczne. Jeśli klient chce się z kimś innym skonsultować z własnej woli - ma takie prawo, a my obowiązek udostępnić na życzenie całą historię choroby.
A na koniec chciałam rozwikłać zagadkę dlaczego, moim zdaniem, weterynarze z 20letnim doświadczeniem robią błędy i zaniedbania.
(chwila napięcia)
Bo się nie dokształcają. Weterynaria jest bardzo dynamiczna, jak się idzie z duchem czasu i opiera się wiedzę na nauce ze studiów, to zostaje się daleko w tyle.
Utarło się, że jak w gabinecie przyjmuje wąsaty pan w okularach na oko 50letni, to jest na pewno wykształcony i profesjonalny. Z młodymi ludzie nie za bardzo chcą nawet gadać. A wiecie, co się dzieje na sympozjach/szkoleniach/konferencjach? Zwykle 80-90% uczestników to ludzie młodzi, z (na oko) max 10-15letnim stażem pracy. Bywałam na zjazdach, gdzie lekarze z 20-25letnim doświadczeniem to byli tylko i wyłącznie wykładowcy..
Nie wiem, z czego to wynika - może się nie chce, może jest się wypalonym zawodowo, może ma się inne priorytety od pewnego wieku albo może się uważa, że jak się jest 20lat w zawodzie to już niczego nowego nie da się nauczyć. Przykra tendencja. Niemniej jest to wolny zawód - zamiast zadawać sobie pytania i stawiać oskarżenia poniewczasie, warto reagować szybko i po prostu udać się gdzieś indziej.
Megera
Ok. Mea Culpa.
Źle się wyraziłem. Nakłady na weterynarię i wysiłek badawczy są dużo mniejsze, niż w przypadku ludzi. A właścicielom zwierząt się wydaje, że zostaną w lecznicy obsłużeni na takim samym poziomie jak w specjalistycznej klinice w Szwajcarii. To miałem na myśli. Nie zamierzałem podważać niczyjego profesjonalizmu.
Zresztą sama wspominasz o kosztach. To jest bariera, która sprawia, że funkcjonuje to inaczej. Nie umiemy leczyć wielu ludzkich chorób, więc nikt nie wpakuje miliarda w lek na FIP. Chyba że się mylę.
Temat pouczajacy, aby nie brac sobie suki. Dosc, ze trzeba dbac o to, aby nie zostala zaplodniona to jeszcze choroby "kobiece" ma.
Kot jest młody ma 5lat 5-6 kg dachowiec agresywny nie da się dotknąć nikomu tylko mi i żonie.Gosci potrafi atakować po nogach...wizyty u weterynarza tylko po podaniu środków uspokajacyh nie da się go utrzymać nawet w 3 osoby.Przeprowadzamy się do nowego mieszkania i kot nagle przestaje sikać....
Wizyta u 1 weterynarzami to stress trzeba kupić mu obroże zapachową kupiłem.
Mija jeden dzień dalej nie sika...
Zaczyna się drugi dzień dalej nie sika kot ledwo chodzi ...
Wizyta u innego weterynarza diagnoza natychmiastowa kryształy i odrazu działanie.
Operacja--- cewnik---codzienne wizyty przez 7dni---wyjęcie cewnika kot zdrowy.
Codziennie czuję jego wdzięczność za uratowanie życia.Krysztaky zrobiły mu się od karmy je tylko weterynaryjna teraz Urinary i jest dobrze:)
Mojemu psu podczas porodu pękła macica. Nie potrafiła urodzić, pojechaliśmy do weterynarza. Podał zastrzyki wzmacniające i kazał czekać na razultaty. Następnego dnia pojechaliśmy do innego weterynarza, który zlecił USG jamy brzusznej. Pojechaliśmy do kolejnego (ponieważ tam nie posiadali urzadzenia) gdzie okazało się że szczeniaki są częściowo wchłonięte. Po natychmiastowej operacji zabraliśmy ja do domu - ledwie żywą. Przeżyła noc, kolejną, dostawała zastrzyki, po 2 tygodniach została wyciągnięta rurka z brzucha (przez którą wyciekały reszty płynów) a piesek żyje do teraz, ma się bardzo dobrze, na słowo "spacer" emanuje energią. Przykro mi że wszystkie takie historie nie kończą się dobrze, ale niestety jesteśmy aż i tylko ludźmi. Życie jest ulotne - każde - szanujmy je póki możemy.