Krążek niebawem. W Mystic Art Magazine mówią, że "Repentless" urywa głowę. Materiał w jakiejś tam skromnej części czerpie z fizycznych nagrań Hannemanna (np. utwór "Piano Wire"), ale sam Kerry King wyznał, że zmarłego gitarzysty na jedenastym albumie Slayera zbyt dużo nie usłyszymy. Jego miejsce zajął zajebisty zresztą gitarzysta Gary Holt, ale czy to wystarczy, aby "Repentless" się obronił w starciu z dziedzictwem po Hannemannie?
To taki pretekst do dyskusji czy sens ma nagrywanie albumów przez kapele, które straciły (lub wyrzuciły) swoich liderów.
Różnie z tym bywa. Na dystansie dwóch płyt obronił się Voivod, ale albumy tej kapeli zawierały mnóstwo pośmiertnych pomysłów Piggy'ego. Za to kariera Pink Floyd po wyrzucenia Syda nabrała wyraźnego rozpędu, choć w okresie pierwszego albumu trudno było to sobie wyobrazić! Co jeszcze? Metallica się sprzedała po śmierci Cliffa ^_^, Dream Theater nieco się skomercjalizował, gdy odszedł Kevin Moore, a Type O Negative zamknęło działalność po śmierci Petera Steele'a (czy też przeniosło ją do projektu A Pale Horse Named Death).
Co o tym myślicie? Znacie przykłady zespołów, które nagrały wielki album po śmierci/odejściu jednego z liderów?
Ach, nie podałem dobrego przykładu. Sepultura. Z pół człowiekiem/pół lwem nagrali same znakomitości, ale to chyba wyjątek od reguły. Poza tym żaden z albumów Sepultury z Greenem, pomimo ich znakomitej jakości, nie był tak kanoniczny, jak Roots czy Chaos AD, co w sumie trudno wytłumaczyć.
Accept ?