Angielski znikąd - dwujęzyczne etykiety produktów
spoiler start
nie wiemy niczego w stopniu zaawansowanym, a jak wiemy, to z indywidualnej aktywności, własnego zaangażowania
spoiler stop
Z wszystkim, czego uczymy się w szkołach jest dokładnie tak samo. Z tą różnicą, że wszyscy narzekają na naukę języków obcych, bo fajnie byłoby umieć "znikąd", a samemu przysiąść to nagle tyłek piecze. Nie ma nic za darmo, na naukę czegokolwiek trzeba poświęcić swój prywatny, jak najbardziej wolny czas.
kłuci się
A co do tekstu - dwujęzyczne etykiety raczej nie powinny nikomu przeszkadzać - tak jak piszesz, jest to jakiś sposób utrwalania wiedzy. Wg mnie jednak dość mało efektywny i bez czytania książek / różnych angielskich materiałów czy oglądania filmów raczej będzie się miało spore braki w takim "codziennym" angielskim. Dogadać się człowiek dogada, ale nie będzie to tak luźny poziom.
Chyba nie odrobiłeś lekcji by zrobić dobry "research" ;)
Przecież dwujęzyczne etykiety nie mają na celu edukacji ani makaronizmowania czy coś... wynikają z globalnej wioski, z tego, że produkt jest robiony w fabryce kraju X, ale sprzedawany jeszcze w 5 innych krajach... rzeczy obowiązkowe, jak skład - są tłumaczone z tyłu na te ileś języków, ale nazwa jest tylko w dwóch głównych - zwykle angielskim, ale np. na piankach do golenia Nivea mam nazwę węgierską i polską...
DM! Jasne, że to co mówisz jest prawdą. One nie mają na celu edukacji, acz pośrednio do tego się przyczyniają. Wspomniałem, że to nie jest zamierzone działanie, chociaż bardzo dobre. No i chyba nie musiałem w tekście tłumaczyć, iż produkt wytworzony w jednym kraju jest eksportowany na kilkunastu innych, przez co dodrukowuje się tłumaczenie. Uznałem to za oczywistą oczywistość.