Krótka piłka. Wstawiam do pracy rysunek z książki X i w tejże książce podane jest, że rysunek pochodzi z książki Y. U siebie w pracy mam podać jako źródło X czy Y?
Jak mozesz miec dostep do ksiazki Y np. w bibliotece, to zajrzyj do niej, zobacz, ze wszystko jest tak samo i wpisz ksiazke Y.
Jak nie masz dostepu, bo to na przyklad specjalistyczna ksiazka zagraniczna - napisz, ze to zrodlo z Y, podawane za X.
Wtedy jestes kryty, jakby przypadkiem autor X sie pomylil.
Śmiej się, śmiej. Ja nie mogę się dobić do promotora od półtora miesiąca, a w poniedziałek muszę złożyć pracę...
A co do właściwego pytania - nikt tego nie sprawdzi, więc w sumie obojętne :).
Z doświadczenia wiem, że to nie ma żadnego znaczenia. Przykładowo - możesz cytować przeglądówkę, która została oparta na takich, a takich pracach źródłowych. Nikt cię za to nie zbije, aczkolwiek lepiej wygląda wstawienie oryginalnej referencji.
W pracach dyplomowych ma to może marginalne znaczenie, ale już np. w naukowych są z tym problemy. Najlepiej podawać pierwotne źródło, ale w razie braku dostępu do niego i możliwości weryfikacji, robi się tak jak zasugerował xanat0s. Tu nawet nie chodzi o to czy ktoś się mógł pomylić czy nie, ale o to aby zasługi za coś przypisać rzeczywistemu autorowi, a nie cytującemu go.
Teraz sam jestem w trakcie pisania publikacji i z cytowaniami są niezłe jaja. Całą bibliografię miałem do rewizji, bo cytowani ludzie to zazwyczaj jacyś kumple szefa, więc zwykłe John Smith et al. nie wchodziło w grę. Co innego z Chinczykami, bo tam zwykle po Zhang Kong pojawia się 30 innych nazwisk :P.
Minas Morgul --> Próbujesz aplikować do kółka wzajemnego cytowania? Czy tylko nabijasz komuś Hirscha? :)
Zdecydowanie to drugie :).
Szef... a właściwie szefowa jest już dość wiekowa i bardzo znana w dziedzinie, więc jako takich cytowań nie potrzebuje, natomiast dużo jest tu polityki, co do tego, kogo uwiecznić, a kto jej zaszedł za skórę i lepiej pominąć ;).
Tak szczerze mówiąc, to wykonując robotę naukową nigdy nie przypuszczałem, że będę musiał uczestniczyć w gierkach o rozmachu Game of Thrones. Polityką brzydziłem się od zawsze, a im "ciekawsze" rzeczy robię, tym jej więcej.
Do najlepszych przykładów należy prezentacja wyników na konferencjach międzynarodowych - czyli nie powiedzieć nic, ale w taki sposób, by wszyscy byli zachwyceni. Odrażające. Najłatwiej byłoby po prostu zrobić jakąś stronę www i wrzucić tam wszystkie swoje wyniki, ale za takie coś by mnie oskórowano, więc siłą rzeczy machina się toczy, a ja zagryzam zęby i jakoś to idzie.
Minas Morgul --> Polityka i gierki to niestety standard. Dla mnie jednak najbardziej żenujący jest ogólny poziom nauki i "nabijania punktów". Najdziwniejsza jest właśnie ta mania punktowania. Żeby było śmieszniej, znam przypadek, gdy po analizie ilości publikacji (punktowane vs niepunktowane) w ramach jednostki, przewodniczący rady naukowej oficjalnie zalecił publikowanie po kilka razy tego samego materiały w nieznacznie zmienionej formie.
Mała ilość punktowanych publikacji wynikała z tego, że większość ludzi wolała pisać na konferencje, żeby dostać dofinansowanie do udziału w nich. Zalecono więc, żeby po konferencji coś zmienić, puścić do czasopisma punktowanego, później znów coś nieznacznie zmienić i puścić do własnego czasopisma, żeby ministerstwo lepiej je oceniło w kolejnych latach. Co bardziej obrotni, tłumaczyli artykuł i zgłaszali go jeszcze na konferencje zagraniczne. ;)
A w kwestiach politycznych, śmieszne są krajowe konferencje "wymienne". Uczelnia A organizuje konferencje i zaprasza przedstawicieli uczelni B do wygłoszenia sporej części referatów problemowych i generalnych. Za pół roku analogiczna konferencja odbywa się na uczelni B i "o dziwo" referaty w dużej mierze wygłaszają ludzie z uczelni A. Oczywiście w obu przypadkach tacy, o których wszyscy wiedzą, że łaszą się na habilitacje albo profesurę. :)
To już wręcz klasyka :)
Natomiast są też inne nieciekawe sytuacje. Ludzie chcą publikować w czasopismach o jak największym Impact Factor. Przeradza się to w taki wyścig szczurów, bo każdy chce publikować wysoko. Teraz pojawia się drugi problem, bo stypendia doktoranckie i postdoktoranckie są zwyczajnie krótkie :). Jakiś doktorant lub postdoc wysyła publikację do Nature lub Science, następnie dostaje długą listę nierealnych rzeczy do wykonania. Ponieważ dzieje się to w czasie, gdy zostaje mu około 3 miesiące do końca finansowania, dochodzi do makabrycznego naginania faktów i publikowania rzeczy nie do końca potwierdzonych i istotnych statystycznie.
Ostatnio miałem okazję uczestniczyć w konferencji takiego jednego kolesia z firmy farmaceutycznej, który zjechał od góry do dołu wszystkich naukowców, że w tej całej gonitwie publikują nierzetelne dane. Chciał mianowicie tworzyć przeciwciała do niszczenia interakcji między pewnymi białkami. Problem tkwił w tym, że robiąc ogromny screen proteomiczny, udało mu się potwierdzić raptem 25% z opublikowanych interakcji. Pozostałe były nie do odtworzenia w warunkach zalecanych w danej publikacji.
Obecnie ludzie traktują publikowanie raczej jako taki "score", mniej przejmując się tym, czy ktoś będzie w stanie powtórzyć ten eksperyment. Nawet topowe czasopisma nie chcą przyjmować zbyt dokładnych opisów metod, bo wedle nich jest to rozdrabnianie się. W konsekwencji, osoba, która bierze w łapę publikację, czyta metodę i próbuje ją zaimplementować, spędzi około pół roku na jej optymalizacji, bo pominięto tam kilka szczegółów, które dla niektórych były oczywistościami.
Nie zawsze jest tak tragicznie i osobiście, to mam ostatnio całkiem niezłą passę, ale wiem, że praktycznie każdy w mojej działce się z tym męczy na pewnym etapie.
A i naturalnie, nawet na najwyższych szczeblach nauki, kolesiostwo się liczy i to bardzo mocno. Dla przykładu, osoba, która opublikowała coś w czasopiśmie X wiele razy, może wypuścić coś poniżej swoich standardów, a i tak będzie miała łatwiejsze wejście. Dla przykładu podam pewnego profesora chemii, który publikuje w dobrych żurnalach. Pewnego dnia, jego team stworzył jakieś żelowe, kolorowe glutostworki, które śmiesznie zachowują się w takich, a takich warunkach. W sumie nic specjalnego, ale praca naturalnie na szczycie ;).
Publikowanie to czysta polityka :). Ostatnio znajomemu polecono opublikowanie wyników w zupełnie nowym, mało znanym czasopiśmie. Wszystko dlatego, że jego szef ma nosa, co do tego, które czasopismo będzie się liczyć w perspektywie kilku lat (i faktycznie zna się na tym) i chce, by jego grupa była już na wstępie rozpoznawana.
Najgorzej mają żółtodzioby, czyli ludzie, którzy dopiero co otworzyli własne grupy badawcze. Trzeba mieć naprawdę wybitnych ludzi, żeby już z miejsca się wbić do czołówki papierologicznej :).
No nic, impact factor to zło, ale póki co nie ma na horyzoncie nic alternatywnego.
A co do kolesiostwa w skali lokalnej, to niestety tak to już ten świat funkcjonuje. Pełno tego i to nie tylko w Polsce :). Dużo by opowiadać i to, co mówisz zupełnie mnie nie dziwi.
Minas Morgul --> W mojej branży publikacje w czasopismach, które w ogóle mają IF to rzadkość. Poziom nauki i wiedzy zatrzymał się chyba kilkadziesiąt lat temu. Profesorowie niejednokrotnie piszą (albo tylko podpisują) artykuły na poziomie godnym magistrów. Niektóre publikacje mają tak żenujący poziom, że szkoda wspominać. Ostatnio czytałem artykuł, gdzie jeden dr w swoich obliczeniach nie odniósł się ani słowem do przyjętych założeń i wynikających z nich niepewności, a przedstawione przez niego porównanie wyników dotyczyło wartości, których z założenia nie ma sensu porównywać.
Znam też przypadek profesora, który na jednej z ważniejszych konferencji w branży, miał przedstawić referat. Jego artykuł i referat w ogóle był na temat prawie niezwiązany z tematyką konferencji, a sama treść nie miała wiele wspólnego nawet z tytułem. Nikt nie powiedział złego słowa. Oczywiście na wygłoszenie referatów nie załapała się masa osób z naprawdę ciekawymi artykułami.
A jeszcze mam pytanie jak oznaczyć referat w bibliografii/przypisach? Nie referat chłopka roztropka ze ściąga.pl, tylko taki co był wygłaszany na jakiejś konferencji branżowej.
Wiem, że to do promotora sprawa, ale nie będe go widział w najbliższym czasie.