Rozwiązanie problemów Gęstochowy jest proste: powinien zostać nauczycielem. Dzięki temu będzie mógł niemal do końca życia cieszyć się wspaniałym dniem 1 września.
Pewnie by się nadał. Młodzi ludzie nie garną się do zawodu, więc człowieka z ulicy placówka edukacyjna przyjmie z otwartymi ramionami. Kwalifikacje pedagogiczne szybko załatwi na jakiejś, pożal się Boże, uczelni wyższej. A wtedy będzie zarabiał mniej więcej tyle, ile zarabia teraz.
Wiele tęgich umysłów z tego forum (ostatnio niejaki Lodowy Szeptuch) dowodzi, że nauczyciele nic nie robią, tylko się lenią, więc Gęstochowa wreszcie odnalazłby powołanie i sens życia. Nawet w gałę mógłby rżnąc z wuefistą. Na korytarzu karki w koszulkach z białym orłem też by go skłaniały do zejścia z drogi. A na widok 70-letniej matematyczki mógłby uciekać ze strachu do szkolnej toalety.
Rzyg. Liceum skończyłem w 2006 roku. Jedne z najradośniejszych dni w moim życiu w moim życiu to było odebranie świadectwa ukończenia liceum oraz odebranie świadectwa maturalnego. Szkoły nienawidziłem. Od podstawówki do liceum. Biologia? Chemia? Matematyka? Fizyka? Rzeczy, które nie dość że do niczego mi się nie przydały, to jeszcze mnie kompletnie nie interesowały. Geografia? W sumie sam się tym interesowałem, nauczycielki miałem od tego...nieciekawe. Języki? W szkole nie nauczysz się języków. W dodatku miałem niestety w liceum siłowo narzucony niemiecki, którego niecierpię. Na szczęście nauczycielka wiedziała że nie mam zamiaru się tego uczyć więc prosiłem o zakres zadań, żeby dostać 2 i po prostu zdać. Polski, historia, WOS i WOK to były moje przedmioty, ale tylko polski był w racjonalnej ilości godzin i tylko na tych przedmiotach się nie nudziłem i nie stresowałem. Chociaż WOK to śliski temat, bo nie dość że 1 godzina w tygodniu to jeszcze uczyła babka o bzdurach typu różnice między kolumną dorycką a koryncką...Meh. Za cholerę nie chciałbym więc wrócić do szkoły i uczyć się tych bzdur i stresować. Dopiero na studiach odżyłem. Uczyłem się na kierunkach, które mnie interesowały, większość "przedmiotów" też była więc siłą rzeczy ciekawa. Tak więc w systemie edukacji dopiero studia dają radość z nauki. Nie wcześniej (aczkolwiek nie wiem jak jest w przypadku zawodówek/branżowych, może ludzie się tam uczący mają frajdę z poznawania zawodu, nie wiem).
Dla mnie poziom życia i 'szczęścia' (o ile da się to w ogóle skwantyfikować) rośnie wraz z wiekiem, niemalże bez wyjątku.
Szkoła była fajna, ale czasochłonna i obarczona stresem (zrobi kartkówę czy nie? Odpyta mnie? A Krysia mnie lubi? A skąd wziąć kasę na nowe GTA?). Niby miało się sporo czasu, ale czasem trzeba było się przygotować na sprawdzian, czasem zrobić zadanie domowe, czasem walnąć wypracowanie, co w połączeniu z wracaniem do domu praktycznie zawsze po 14:00 nie oznaczało wcale że miałem nieograniczone ilości wolnego czasu.
Studia - lepiej, bo mogłem nakierować je na swoje zainteresowania, ale sporo było przedmiotów-fillerów które miałem w dupie, ale nie mogłem odwalić fuszery żeby sensownie zdać, i analogicznie jak w szkole - niby sporo wolnego czasu, ale trzeba było stukać projekty, zadania, przygotowywać się do kartkówek i kolokwiów o poziomie trudności wyraźnie wyższym niż w szkole. Kasa była psia, wciąż byłem obciążeniem dla rodziców i o jakichkolwiek drogich hobby mogłem najwyżej pomarzyć.
Teraz? Nie zawsze w pracy jest różowo, ale bez wyjątku kończę o 15, lubię to co robię, rozwijam się. Nie muszę się nikogo pytać/prosić, na gadżety nie muszę zbierać latami, jak coś chcę (oczywiście w granicach rozsądku, jam nie AleX) to idę i kupuję. Nie muszę się już tłuc autobusami, robię to na co mam ochotę bo wyskoczyć do kina czy na basen to już nie jest jakieś wielkie obciążenie finansowe (czego nie można było powiedzieć na studiach). Sprawy sercowe? Nie pamiętam co to złamane serce, bo jestem żonaty - czasy poszukiwania i dramatów dawno się skończyły.
Może jestem wybitnym szczęściarzem, ale mimo tego że na studiach było fajnie, teraz niewątpliwie żyje mi się najlepiej, może przez kompletną niezależność, bo wreszcie nie bieduję - i chociaż mam "tylko" 8-10h wolnego czasu po południu, są to godziny regularne i nie ma niespodzianek.
Ja tam nie zaluje. Bol dupy mam jedynie o to, ze niedlugo czeka mnie 30 i nie jestem na to gotowy psychicznie xd
Może szukaj w świecie rodziny adopcyjnej. Sadze ze gdzies na swiecie jest para chetna zaadoptować starego konia.
O tak codziennie od 8.00 do 15.00. Po powrocie zamiast odpoczywać do końca dnia to nauka, lekcje i odrobina grania. Weekend to samo, zamiast odpoczywać, większość weekendu spędzona nad książkami. Faktycznie było lepiej nie to co teraz, idę na osiem godzin, robie sensowne rzeczy za które mi płacą, wracam do domu i mam w poważaniu, odpoczywam do końca dnia. O weekendach nie wpominając, faktycznie szkoła lepsza.
Z pozdrowieniami dla Gestochowy i innych takich nygusow od Porannego.
szkola to taki bardziej lajtowy oboz pracy przymusowej, a studia to bardziej lajtowe zycie w panstwie totalitarnym.
w zyciu zawodowym to juz roznie, zaleznie od objetej sciezki, ale tak zle jak w tych wyzej to juz byc nie moze. doroslosc to owszem duzo stresu i odpowiedzialnosci, ale i tak wole to niz ciagla zaleznosc od innych i niemozliwosc zrobienia z tym czegokolwiek.
nie poszedlbym do szkoly z plecaczkiem.
Są zdania podzielone, ja nigdy bym nie wrócił do szkoły, zawsze tym tematem rzygałem. Cieszę się, że to już dawno temu za mną.
A ja bym poszedł, ale do czasów technikum.
Ehhh... najlepszy okres w życiu. Szkoda że nic już z niego mi nie zostało.
Dzięki gęsty. Przez ciebie będę miał doła do końca dnia.
W szkole było czasami fajnie i wesoło, ale nie chciałbym znowu przez to przechodzić.
Teraz też wprawdzie jesteśmy niewolnikami zobowiązań, jednak spektrum wolności i możliwości mimo wszystko nieporównywalnie większe.
Szkoła? Nie dziękuję, nie chcę wracać.
Szkoła średnia w nowej wersji tj. skróconej a materiału tyle co w starym, dłuższym programie. Ostatnie sześć miesięcy w trzecim roku to był bajzel na kółkach...
Tak to jest jak się ma pecha i zostało pierwszym rocznikiem nowego projektu tj. gimbazy, która u mnie przypominała bardziej kiblowanie - ta sama ekipa, ci sami nauczyciele, ten sam budynek a materiał do nauczenia w żaden sposób nie przygotował do tego co mnie czekało w nowej szkole.
Plus jest taki, że wtedy jeszcze media społecznościowe nie były jeszcze takie jak dzisiaj (jedynie fora dyskusyjne) więc mogłem bezpiecznie uciąć kontakt z kim trzeba i trzymać kontakt z kimś na kim mi zależy :]
Teraz jak pracuję na własny rachunek to jedynie mogę się martwić dożyciem do emerytury i ew. kataklizmami czy wojną.
Studia były fajne ale do takiej normalnej szkoły typu podbaza albo licbaza to za nic w świecie bym nie wrócił. Liceum to była dla mnie katorga niesamowita.
Teraz to praca, wracam i mnie nic nie interesuje, żadne sprawdziany ani egzaminy, granko i spanko.
Gestochowa a tak btw: Amazon otworzyl nabor do pracy na magazynie w okresie swiatecznym. Powiniens byc zainteresowany.
Najlepsze lata to były 2003-05. Pełny luz i całymi dniami robiłem co chce spiąc do 13-stej i bez żadnych zobowiązań. Tęsknię.
Jak tak milo wspominacie szkole, bo nic nie robiliscie i sie obijaliscie i piwka piliscie za garazami.
To nic dziwnego ze teraz nie macie pracy i narzekacie i tesknicie.
Nikt ci nie broni przecież. Do podstawówki już może cię nie wpuszczą, ale ponoć są jeszcze cosinusy i tym podobne.
Tobie Gestochowa to by się urlop przydał, weź kobietę wyjedźcie gdzieś i odpocznij, może uda się nabrać trochę energii do życia.
Tęsknisz do tych czasów bo ktoś wtedy za Ciebie musiał myśleć - podobnie jak na studiach, z tym, że tam człowiek, szczególnie jak po za domem i "by studiować", niekoniecznie uczyć się, nie ma żadnego bata na dupie. A teraz już nie masz tego luksusu - co tylko udowadnia Twoje ostatnie zdanie. Nie wiem na jakim zadupiu musiałbyś mieszkać, by ze swoim życiem niczego nie móc zrobić - a jak żeś młody i nie w związku, to w każdej chwili możesz zmienić swoje miejsce zamieszkania, by poprawić swoją sytuację. Ale widać prościej płakać jaki to świat zły, że nam nic pod nos nie podstawia, popijając przy tym pewnie browca z biedry. I nie, nie neguje nostalgii za szkołą, bo każdy ma prawo to odczuwać - ale w Twoich postach wybitnie nie o to chodzi.
Jeśli najszczęśliwsze dni twojego życia to czasy szkolne, twoje życie musi być naprawdę smutne.
Najlepsze czasy związane ze szkołą, to moment odebrania świadectwa ukończenia szkoły i matury, bo wtedy wiedziałem, że nie muszę już się użerać z budą.
To już dekada mija od kiedy ostatni raz plecak pakowałem swój.
Feelsy mnie naszły straszne. Człek wtedy miał życie ułożone, dzień po dniu, taki sam i fajnie. Grał w gałe na wfie, śmiał się z głupot. Bałem się zmory matematyki, nieraz aż siny że strachu byłem, ale jakoś się dało przeżyć. Uciekanie przed sebkami było, prawda, ale lania nigdy nie dostałem o dziwo.
Pamietam jeszcze zapach nowych podręczników, ładowanie rzeczy do piórnika, potem czekanie na wychowawcę i rozmowy o wakacjach z kumplami.
Chciałbym aby mnie coś takiego jak bohatera Ferdydurke spotkało, chociaż na rok.
Dziwne że człowiek wie że tak naprawdę była kicha wtedy, narzekał strasznie, a i tak żałuję że i się skończyło.
Dla mnie co roku 1 września to smutny dzień. W szkole nie uczą najważniejszego, jak żyć po niej.
Dodam że moja szkolna kariera przypada na lata gdzie nie było Kruszwili, młodzieży lalusiowatej i narcystycznej, tik-toka, Instagrama itd. Ledwo kto miał Facebooka. Ludzie się spotykali w realu, my z paczką 6 kumpli, dzień w dzień stolowaliśmy się w pizzeriach i w pubach piwkowalismy.
Mówię o czasach technikum, je najlepiej wspominam. Gimnazjum to był koszmar.
W gimnazjum byłem zerem, popychadłem i żerem dla patusow że wsi, a w technikum byłem kims.
Co prawda chodziłem do najbardziej podzielonej klasy w szkole podobno, było nas 30, podzielonych na 5 nie cierpiacych się grupek.
Szły nawet takie akcje że koledze konto na FB bez jego wiedzy patusy założyły i się skończyło na policji. Z tego konta wypisywali do lasek itp.