autor: Marcin Łukański
X-Men Origins: Wolverine - już graliśmy!
Latające w powietrzu fragmenty ciał, wrzaski mordowanych najemników, głośne odgłosy wystrzałów i zagłuszające wszystko ryki Rosomaka. Raven Software szykuje prawdziwie krwawy hit, który może solidnie namieszać w gatunku slasherów.
Przeczytaj recenzję X-Men Origins: Wolverine - recenzja gry
Artykuł powstał na bazie wersji X360.
W czasie Game Developers Conference 09 w San Francisco na zaproszenie Activision udałem się na prezentację – między innymi - X-Men Origins: Wolverine. Gdy zaproszono mnie do stanowiska z konsolą i odpalono grę, nie spodziewałem się jeszcze, że zaraz zupełnie się zatracę i na bite trzydzieści minut zapomnę o bożym świecie. Nie przypuszczałem, że ta produkcja tak pozytywnie mnie zaskoczy. Nie oczekiwałem po Wolverine aż tak wysokiej grywalności i efektowności. Podczas krótkiej sesji z grą miałem okazję zobaczyć jedynie skromne fragmenty dwóch etapów, ale to wystarczyło w zupełności. Jeśli ta gra w ostatecznej formie będzie równie dobra jak wersja, która została nam udostępniona, to szykuje się kawał solidnego slashera.
Przed każdą misją następuje krótka wstawka filmowa. Co warte zaznaczenia, to fakt, że wszystkie przerywniki są wykonane perfekcyjnie. Za filmiki odpowiada grupa Blur, która zrobiła między innymi wstawki w Marvel: Ultimate Alliance. Trzeba przyznać, że stanęła na wysokości zadania – cut-scenki są prześlicznie animowane, w wysokiej rozdzielczości, pełne najdrobniejszych detali i szczegółów. Postać Wolverine’a została świetnie wykonana, a model jego twarzy wykazuje wyraźne podobieństwo do Hugh Jackmana. Widok ryczącego Rosomaka wyrywającego sobie z ciała kable w pomieszczeniu okrytym lekką mgłą robi niesamowite wrażenie. Filmy są dynamiczne, pełne akcji i efektownych ujęć. Po obejrzeniu takiej wstawki, jedyne, na co mamy ochotę, to poćwiartować kilku osób. Oczywiście w świecie wirtualnym.
Pierwsza misja, w którą miałem okazję zagrać, rozgrywała się w dżungli. Niestety, nie została nam przybliżona fabuła, zatem trudno mi powiedzieć, skąd się tam Wolverine wziął oraz czego szukał. Istotne natomiast jest to, że niemal od razu został zaatakowany przez armię najemników. I od razu rozpoczęła się rzeź. Dosłownie. Gra jest bardzo krwawa. Tak naprawdę, pod względem ilości zalewającej ekran czerwonej cieczy można X-Men Origins: Wolverine spokojnie przyrównać do Ninja Gaiden II. Rosomak i Ryu Hayabusa mają jedną cechę wspólną – z równą lubością pozbawiają przeciwników różnych części ciała. Stosują tylko troszkę odmienne metody.
Wolverine oczywiście używa w czasie walki swoich niezawodnych szponów. Same podstawy walki sprowadzają się do wyprowadzania różnych kombinacji słabych i silnych ciosów, rzutów oraz wyskoków. Jako że już najsłabsze ciosy powodują krwawą miazgę na ekranie, to nawet osoba, która pierwszy raz zabrała się za grę z tego gatunku, może się dobrze bawić. To, co wyprawia na ekranie Wolverine, to prawdziwa apokalipsa. Wyrywa przeciwnikom ręce, przecina ich na pół, a czasami wręcz rozrywa na strzępy. Łamie karki, wyrywa żebra, zrzuca ze skał, wbija w ścianę. W każdym miejscu i o każdej porze.