Terminator: Resistance Recenzja gry
autor: Michał Pajda
Recenzja gry Terminator: Resistance – Roboty ciosane z drewna mają swoją duszę!
Nowy Terminator jest zaskakująco satysfakcjonujący. Nie chodzi jednak o przeciętny film Tima Millera, a świeżutką grę krakowskiego studia Teyon – dewelopera, który w branży gamingowej "zabłysnął" dzięki niechlubnemu Rambo: The Video Game.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
- poziomy, które przedstawiają bitwy między ludźmi, a maszynami;
- wybory, które mają znaczenie;
- dobrze wykonane minigry hakowania i otwierania zamków;
- ciekawy system upgrade'u broni;
- bardzo dobry model strzelania;
- prosta, ale wciągająca fabuła.
- krótka – grę można ukończyć przy dwóch podejściach;
- drętwe dialogi (szczególnie u postaci niezależnych);
- niemniej drętwe animacje ludzkich bohaterów;
- wielokrotne wykorzystanie tych samych fragmentów scenografii w różnych lokacjach;
- okazjonalne spadki klatek.
Jeśli musiałbym wskazać podręcznikowy przykład growego krapiszcza stworzonego w oparciu o filmową licencję, to mój paluch bez wahania powędrowałby w kierunku Rambo: The Video Game. Ten archaiczny i brzydki przedstawiciel gatunku „celowniczków” z 2014 roku był jedną z najgorszych gradaptacji w gamingowej historii (która wcale nie jest taka krótka). Na domiar złego odpowiedzialni za tę katastrofę byli rodzimi deweloperzy z krakowskiego studia Teyon. Recenzenci (wśród których nie brakowało fanów amerykańskiego superżołnierza) w zgodzie zmiażdżyli produkcję Polaków, określając ją mianem żenującego gniota żerującego na nostalgii do filmów z bohaterem kultowym dla popkultury.
Po ponad pięciu latach od tej katastrofy w branżowym eterze zawrzało. Dlaczego? Ponieważ we wrześniu Teyon pochwalił się, że znów pracuje nad przełożeniem kultowego filmu na język gier – tym razem jednak za cel swojej gradaptacji obrał sobie Terminatora. Od pierwszej zapowiedzi nie minęły dwa miesiące, a twórcy już świętują premierę swojej nowej gry. Czy małopolska ekipa odrobiła pracę domową i nauczyła się robić porządne produkcje, które bez wstydu można pokazać za granicami naszego kraju? Zdecydowanie tak, choć nie ustrzegli się oni przed kilkoma, całkiem poważnymi wpadkami.
Warto dodać, że na pierwszym zamkniętym pokazie Terminatora nasza redakcja była już w maju bieżącego roku. Gra znajdowała się wówczas w końcowym stadium produkcji. Później musieliśmy jednak czekać z ujawnieniem wrażeń na moment zniesienia embarga.
Come with me if you want to live
Śródtytuły są oryginalnymi cytatami z filmowej serii, co na pewno sami zauważyliście.
Historia przedstawiona w Terminator: Resistance rozpoczyna się z przytupem godnym hollywoodzkich filmów z wybuchami – czyli niezbyt skomplikowanie, ale efekciarsko. W wojskowe kamasze protagonisty – Jacoba Riversa, żołnierza należącego do Ruchu Oporu – wskakujemy podczas krwawego ludobójstwa mieszkańców Pasadeny, którego dopuszczają się żądne krwi humanoidalne maszyny uzbrojone w futurystyczne giwery. Androidy te likwidują każdą napotkaną formę życia, więc los zamordowanych cywili podzielić miał i główny bohater gry. Na szczęście z opresji ratuje go tajemniczy Nieznajomy. Nie wiemy kim jest ów enigmatyczny jegomość, ani dlaczego pomaga protagoniście, ale nie mamy nawet chwili na podobne zastanowienia, bo wokół świszczą plazmowe pociski, trup ściele się gęsto, a ku nam maszerują tytułowi terminatorzy.
Historia opowiedziana przez Teyon ma miejsce przed wydarzeniami z pierwszego Terminatora – niemniej jednak znajdziemy tu również nawiązania do „dwójki”. Poznanie tożsamości Nieznajomego jest tylko jednym z głównych wątków fabuły, której trzeba dać szansę się rozwinąć – bo chociaż z początku wydaje się ona nieinteresująca, potrafi zaintrygować i zaskoczyć. Bohater ma wpływ na jej finalny kształt dzięki systemowi wyborów. Nie jest on może tak skomplikowany, jak to miało miejsce w trzeciej odsłonie Wiedźmina, niemniej jednak zaprojektowano go na podobną modłę – konsekwencje podjętych decyzji poznajemy dopiero po kilku(nastu) godzinach zabawy. Kluczowe wybory wpływają na fabułę, determinując tym samym zakończenie gry, jednak nie ograniczają się one wyłącznie do selekcji odpowiedniej opcji dialogowej. System decyzji związany jest bowiem z zaufaniem konkretnych towarzyszy – poziom ten jest zależny od pomniejszych wyborów podejmowanych w trakcie historii oraz wykonywania pobocznych misji zlecanych nam przez kompanów (lub ich zignorowania).
FABULARNE TRZĘSIENIE ZIEMI, A POTEM PO HAMULCACH
Interaktywny samouczek w grze kończy się po kilkunastu minutach (lub kilkudziesiu – w zależności od tego, czy zainteresujemy się ukończeniem zadania pobocznego, czy też nie), kiedy Rivers – wraz z paramilitarnym oddziałem ocalałych ucieka z oblężonego przez maszyny miasta. To w tym momencie dynamika fabularna Terminator: Resistance nieznośnie hamuje – na co uczulam wszystkich, którzy mogliby przez to zrezygnować z dalszego grania.
Im dalej bowiem w las, tym znów robi się ciekawiej – a dla poznania fabuły i postrzelania do terminatorów z naprawdę potężnych broni warto jest przebrnąć przez kilka nudnawych zadań w stylu "idź do punktu A i weź stamtąd przedmiot X". Późniejsze questy może i nie są bardziej skomplikowane, ale sama fabuła nabiera rumieńców już po pierwszych dwóch godzinach zabawy.
Phased plasma rifle in the 40-watt range
Nową produkcję Teyonu – poza nienajgorszą fabułą – należy pochwalić za szereg dopracowanych elementów gameplayowych, które to składają się na przejrzystą i dobrze zbalansowaną rozgrywkę. Jednym z ważniejszych fragmentów gry jest strzelanie. Wykonując misje fabularne, systematycznie uzyskujemy dostęp do coraz lepszych elementów uzbrojenia i przechodzimy ze spluw konwencjonalnych do broni plazmowej.
Korzystanie z kolejnych pukawek (poza mało efektywnymi snajperkami) w Terminator: Resistance okazuje się być niezwykle satysfakcjonujące – strzela się przyjemnie, a „w łapie” odczuwamy rosnącą potęgę dzierżonych giwer. Początkowo zniszczenie przeciwników wymaga nawet paru magazynków. Później wystarczy kilka strzałów.
Najciekawiej jednak robi się w misjach bitewnych, które skupiają się na szturmowaniu przyczółków nieprzyjaciół – to wtedy na ekranie pojawia się chaos wojennej zawieruchy, w której ostatni ludzie wojują ze zbuntowanymi maszynami, co jest esencją Terminatora. I chyba nie ma w tej grze lepszego elementu, niż ostrzał maszyny wyglądającej jak człowiek, której – z każdym trafieniem – ubywa ludzkiej powłoki, odsłaniając jej robotyczny szkielet.
Świetnie sprawuje się również patent z ulepszaniem broni plazmowych – wystarczy zamontować w nich czipy pozyskane z pokonanych androidów. Jedne zwiększają szybkostrzelność, inne pojemność magazynka, a jeszcze inne obrażenia. Nie da się jednak modyfikatorów wstawić do broni bez ładu i składu – każdy z czipów ma dwie wypustki różnego typu, które należy ze sobą zgodnie połączyć, aby scalić obwód. Na papierze brzmi to dziwnie, ale podczas rozgrywki działa idealnie – jest to jeden z ciekawszych sposobów modyfikowania broni, jaki widziałem w grach wideo!
Dodatkowo w walce z maszynami możemy posługiwać się przeróżnymi gadżetami zebranymi, a nawet tworzyć własnoręcznie elementy ekwipunku z apteczkami, wytrychami i materiałami wybuchowymi na czele. Aby jednak móc bawić się w crafting, niezbędne są nie tylko materiały rzemieślnicze, o które potykamy się niemal na każdym kroku, ale i odpowiedni poziom zdolności naszego protagonisty. Zdobywając kolejny poziom, możemy zainwestować m.in. w większą wytrzymałość, skuteczniejsze skradanie się, czy otwieranie trudniejszych zamków. Do tego dochodzą możliwości hakowania (minigierka przypominająca Froggera) i mechanika otwierania zamków (ten element jest rodem zerżnięty z The Elder Scrolls V: Skyrim). I chociaż z początku wielość opcji może najzwyczajniej w świecie przytłoczyć, to wszystkie one po krótkim czasie stają się bardzo intuicyjne.
Twórcom należy się również pochwała za całkiem niezły projekt lokacji przedstawiających gruzowiska miast. Inne miejscówki nie zrobiły na mnie takiego wrażenia, ale zniszczona Pasadena i „śródmieście” to majstersztyk. Miejskie gruzowiska to zresztą labirynty, w których nie zgubiłem się wyłącznie dzięki wskaźnikom wyświetlanym na ekranie. Cała gra odżegnuje się bowiem od korytarzowej konstrukcji na rzecz quasi-otwartego świata i dzieli się na mniejsze lokacje – dlatego też do większości punktów na mapie możliwe jest dojście przynajmniej kilkoma drogami.
There was a nuclear war
Tytuł ten, niestety, nie ustrzegł się paru słabszych elementów, obok których ciężko jest przejść obojętnie. Dużym minusem są – co prawda okazjonalne, ale jednak – spadki klatek. Zaznaczę, że grałem na komputerze radzącym sobie z tytułami o wiele bardziej wymagającymi od Terminator: Resistance. Fakt ten nie jest aż taką wielką bolączką, ale gra zadyszki łapie w nieregularnych momentach – czasem jest to walna bitwa z kilkunastoma terminatorami (wtedy na ekranie naprawdę wiele się dzieje), a czasem... moment włączenia latarki w ciemnym pokoju.
Twórcy nie popisali się również w aspekcie animacji postaci – o ile kanciaste ruchy świetnie wyglądają w przypadku wszystkich terminatorów, o tyle niektóre zachowania ludzkich bohaterów wywołują uśmieszek politowania na twarzy. Da się to jednak przełknąć, w przeciwieństwie do nadmiernego recyklingu charakterystycznych obiektów – chodzi m.in. o pokoje, przez które przyszło przedzierać się głównemu bohaterowi. Mijając w trzech różnych lokacjach trzy takie same pomieszczenia odczuwa się nieprzyjemne deja vu.
Są jednak elementy, których przeboleć się nie da – jak chociażby rozmowy zasłyszane w grze. I nie chodzi nawet o linie dialogowe głównych bohaterów – te stoją raczej na przyzwoitym poziomie (chociaż czasem zdarzy się kwestia wyjątkowo drewniana, jak gdyby pisał ją zatrudniony na zlecenie copywriter, który nie rozumiał świata i konwencji) – a drętwe rozmówki postaci niezależnych.
W Kingdom Come: Deliverance aż chciało się „podsłuchiwać” NPC rozmawiających między sobą – w Terminator: Resistance te dialogi nie są ani śmieszne, ani poruszające, ani nie wnoszą nic ciekawego do samej sytuacji w bunkrze (bo to tam najczęściej trafimy na ludzkie postaci niezależne). W dodatku słyszymy tylko niektóre z dialogów. Reszta postaci niezależnych niby coś tam do siebie gada, ale... nie wydobywając z siebie ani słowa. Korzystają za to z zapętlonych animacji machania rękami, co wygląda komicznie i głupio, gdy przechodząc obok nich nie słyszymy ani słowa.
I'll be back
Studio Teyon odkuło się po beznadziejnym Rambo: The Video Game. Ich Terminator: Resistance to nie tylko „całkiem niezły tytuł”, ale i najlepsza do tej pory produkcja z maszynami Skynetu w rolach głównych. Gra ma szansę spodobać się nie tylko fanom marki, ale po prostu miłośnikom strzelanek. Warto więc obdarzyć ją (a tym samym i twórców) kredytem zaufania. Z kolei dla miłośników filmowego pierwowzoru (są tu jeszcze tacy, prawda?) to typowy must-have, który warto sprezentować sobie na święta. Rozwalanie kolejnych terminatorów jest zaskakująco satysfakcjonujące i jestem przekonany, że znajdą się tacy, dla których gra będzie jednym z największych (pozytywnych) zaskoczeń 2019 roku. I choć Terminator: Resistance nie może konkurować z innymi shooterami, to warto pamiętać, że naprawdę dawno nie widzieliśmy gry w uniwersum Terminatora, która trzymałaby przyzwoity poziom.
O AUTORZE
Ukończenie Terminator: Resistance zajęło mi 17 godzin – w tym czasie wykonałem wszystkie misje poboczne, oraz zadania głównej fabuły, a także sprawdziłem dwa opcjonalne zakończenia historii Jacoba Riversa wynikające z możliwości wczytania gry przed podjęciem finałowej decyzji (zakończeń jest jednak więcej i nie są uwarunkowane wyłącznie tym jednym wyborem).
ZASTRZEŻENIE
Kopię gry do recenzji otrzymaliśmy bezpłatnie od twórców.