Delta Force: Helikopter w Ogniu - recenzja gry
Kolejna, czwarta gra z serii Delta Force. Akcja oparta została na autentycznych wydarzeniach związanych z operacjami wojskowymi „Restore Hope” oraz „Task Force Ranger”, które miały miejsce w 1993 roku w Somalii.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
„Nareszcie! Poszli po rozum do głowy i wysłuchali graczy! Są postępy!” - oto moja entuzjastyczna reakcja, którą głośno (ku zaskoczeniu innych) wyraziłem w kilka chwil od momentu uruchomieniu najnowszego dzieła Novalogic. „Black Hawk Down” to w moim przekonaniu najlepszy jak dotąd reprezentant wydawanej przez firmę serii „Delta Force”, a trzeba zaznaczyć, że liczy ona już sobie kilka dobrych lat. Pierwsza część ukazała się przecież jeszcze za czasów panowania słynnego 3dfxa. Pomimo przeważających złych opinii na temat całej serii, jakimś cudem udało się jej pozyskać sporą grupkę stałych fanów, co pozwalało na produkowanie kolejnych sequeli (a także skłoniło inne firmy do zainteresowania się tą tematyką, czego świetnym przykładem jest chociażby „Operation Flashpoint”). Niestety, były one coraz gorsze. Ostatni z wydanych przez Novalogic produktów, a mianowicie „DF Task Force Dagger”, przez niektórych był nawet określany zachodnim odpowiednikiem polskiej „Niny”, który na wykorzystaniu tematyki operacji w Afganistanie w bardzo łatwy sposób chciał sobie nabić dodatkowych klientów. Na szczęście najnowszy „Black Hawk Down” to coś zupełnie innego. Zapomnijmy o marnej grafice i znikomym klimacie rozgrywki. Panie i Panowie, „Delta Force” zmienił się i to zdecydowanie na lepsze!
Akcja gry tym razem przenosi nas mniej więcej o 10 lat wstecz, do ogarniętej wojną domową Somalii. Kraj jest na skraju upadku. Nieustanne wojny lokalnych gangów wspieranych przez dobrze zorganizowane oddziały milicji doprowadziły go do gospodarczej ruiny. Stany Zjednoczone decydują się więc na interwencję, oczywiście nie starając się nawet przy tym o aprobatę Narodów Zjednoczonych. Do Somalii trafiają przede wszystkim świetnie wyszkolone oddziały z tytułową formacją Delta Force na czele. I to właśnie losami jednego z jej członków przyjdzie nam pokierować. Miłośników gier, które w maksymalnie możliwy sposób oddają to, co miało miejsce w rzeczywistości, ucieszy zapewne fakt, iż autorzy nie poszli na łatwiznę i nie powymyślali jakichś niestworzonych historii, a starali się trzymać prawdziwego biegu wydarzeń. Nie zdradzę więc żadnej tajemnicy jeśli powiem, że podobnie jak miało to miejsce 10 lat temu, Amerykanie przerażeni pokazywanymi w telewizji obrazami swych martwych kolegów zwiną manatki i pozostawią Somalijczyków samym sobie. Znajomo brzmiący tytuł gry wcale nie jest przypadkowy. Miłośnicy kina z pewnością bardzo dobrze znają film Ridleya Scotta o tym samym tytule (w Polsce – „Helikopter w ogniu”). Obraz ten poddany został dwóm skrajnym opiniom. Fani tradycyjnego kina akcji czy nawet filmów wojennych piali z zachwytu i nie szczędzili pochwał w stronę pana Scotta, krytycy natomiast... krytykowali. Prawie wszystko. O ile na temat filmu nie mam zamiaru polemizować, to już sam pomysł przeniesienia chociażby jego fragmentów na ekrany komputerów jest czynem godnym pochwały. Producenci „Black Hawk Down” zakupili licencję, dzięki czemu możemy cieszyć się licznymi nawiązaniami do filmu (na przykład podobnie pokazanymi działaniami wojsk amerykańskich, uwypukleniem tych samych wydarzeń), a także oryginalną ścieżką dźwiękową, której, trzeba to przyznać, słucha się z dużą przyjemnością. W znakomity sposób uzupełnia ona wydarzenia na ekranie.
Na „Black Hawk Down” składają się dwa elementy: kampania singleplayer oraz pojedynki sieciowe. Zacznijmy od kampanii. Autorzy gry przygotowali prawie dwadzieścia misji. Co ciekawe, tylko te ostatnie pokrywają się ze wspomnianym filmem. Początkowe zadania są stosunkowo łatwe. Ot, eskortować konwój z żywnością, zapewnić bezpieczny rozdział racji żywnościowych, zlikwidować okoliczny gang, który regularnie rozkrada dary zgromadzone przez UE i organizacje humanitarne. Nic niestandardowego. Z czasem robi się na szczęście coraz ciekawiej. A to trzeba będzie zinflirtrować lokalną stację radiową i zapobiec przy tym rozprzestrzenianiu wrogiej propagandy, zniszczyć jakiś ważny skład z amunicją czy też wspomóc innych żołnierzy w walkach z przeważającymi siłami przeciwnika. Mniej więcej od połowy gry zaczynają się pojawiać naprawdę ciekawe misje. Będzie na przykład trzeba przebić się w sam środek obozowiska wroga, pojmać ważnych oficerów i dotrzeć z nimi, pod silnym ostrzałem oczywiście, do punktu ewakuacyjnego. Ciekawostką jest duża dowolność kolejności wykonywania misji. Możemy wybierać, które z zadań chcemy aktualnie wykonać. Niestety, okazuje się, że są to tylko pozory. Cała gra jest liniowa i aby ją zaliczyć, należy wykonać wszystkie wyznaczone misje. Na dodatek od momentu zazębienia się z fabułą filmu wszystko idzie już liniowo i nie możemy zrezygnować z wykonania jakiegoś zadania. No właśnie, końcówka to już niemal to samo, co udało się zapamiętać z kina. Operacja Irene, bo to ona odgrywa kluczową rolę kampanii, w założeniach miała być rozegrana sprawnie, z dużym rozmachem. W rezultacie oddziały amerykańskie straciły dwa śmigłowce Black Hawk. Co więcej, zgodnie ze swoimi doktrynami, że nie pozostawia się rannych sojuszników na placu boju, musieli wysłać część swoich oddziałów na pomoc. Nie muszę też chyba wspominać, iż w trakcie walk w Mogadiszu (to właśnie tam rozegrała się operacja Irene i zestrzelono Black Hawki) do walki z kilkutysięcznym tłumem uzbrojonym w ciężką broń stanęły niewielkie, kilkunastoosobowe grupki żołnierzy. Muszę zdecydowanie przyznać, iż końcówka to, tak jak przewidzieli to zapewne autorzy, esencja gry. Misje te są ciekawe nie tylko przez to, że bezpośrednio oparto je na tym, co pokazano w filmie. Patrząc chłodnym okiem recenzenta stwierdzam, są po prostu znacznie bardziej dopracowane. Akcje w stylu wspierania ogniem snajperskim rozpaczliwie broniących się pilotów zestrzelonego śmigłowca czy też odpierania ataków kilkudziesięcioosobowych grupek Somalijczyków, którzy najchętniej odesłaliby Amerykanów do ich ojczyzny w plastikowych workach, sprawiają niewyobrażalną frajdę. Na deser autorzy zaś zaproponowali niezwiązany z główną kampanią pojedynczy scenariusz, który polega na usunięciu odpowiedzialnego za większość z tego całego zamieszania dowódcy wojskowego. Przed każdą z misji ustalamy ekwipunek. W niektórych sytuacjach, gdy na przykład trzeba coś wysadzić, gra narzuca określone przedmioty. Przeważnie mamy do wyboru 2-3 rodzaje każdej z broni. Dość dobrze zrealizowano również briefing. Jest on symbolizowany przez bardzo szczegółowe notatki. Opisują one wiele ważnych rzeczy: począwszy od aktualnej sytuacji w mieście i spodziewanych oddziałów wroga, poprzez wyjaśnienie sposobu dotarcia na miejsce, a skończywszy na opisie samych zadań i metod ewakuacji. Wątpię, żeby po zapoznaniu się z tymi informacjami ktokolwiek miał problemy z wykonywaniem kolejnych zadań i bardzo dobrze, bo nie jest to tradycyjny FPP pokroju „Serious Sama” czy „Kingpina”, gdzie trzeba było szukać jakichś durnych przedmiotów żeby tylko móc dalej ruszyć.
Sposób przedstawienia akcji od czasu wydania ostatniego produktu z tej serii nie uległ praktycznie żadnym zmianom. W dalszym ciągu akcję obserwujemy w widoku FPP i to zarówno podczas pieszych wędrówek, jak i ostrzału z pojazdu czy też śmigłowca (o tym, jak to rozwiązano, trochę później). Wzorem takich tytułów jak „Ghost Recon” czy „Operation Flashpoint” przyjdzie nam jednak pokierować nie pojedynczym żołnierzem, a całym oddziałem. Autorzy nie przewidzieli niestety możliwości przeskakiwania między członkami teamu, tak jak ma to miejsce chociażby we wspomnianym przed chwilą „GR”. Wcielamy się w rolę dowódcy. Możemy więc wydawać pojedyncze komendy w celu wstrzymania ognia czy też wrzucenia granatu oślepiającego do nowo zdobywanego pomieszczenia. Interfejs pozostał bez zmian. Informacje, które widzimy na ekranie są bardzo czytelne. Dokładnie widać, w jakiej pozycji żołnierz aktualnie się znajduje (może stać, kucać, bądź też leżeć na ziemi), ile ma zdrówka (symbolizowane kolorami), jakie rzeczy aktualnie taszczy (na misje zabiera się przeważnie dwie giwerki plus coś ekstra, na przykład noktowizor albo ładunki wybuchowe). Jest również podręczna mapka, która pokazuje drogę do kolejnych celów. Oczywiście gra nie podpowiada, którymi uliczkami dokładnie należy się udać, tylko rysuje prostą linię do celu misji. W tym miejscu ujawnia się niewielki błąd. Jeśli przez przypadek nie przeszło się przez jeden z takich checkpointów (miejsce, w którym linia się kończy), to gra nie wpadnie na to, aby przełączyć na inną, nawet gdy do miejsca, które aktualnie wskazuje, już nigdy się nie wróci. Trzeba więc albo posuwać się zgodnie z tym co podaje komputer, albo w ogóle zignorować jego wskazówki i próbować swych sił samemu.
Nasz oddział, jak zresztą przystało na tak elitarną jednostkę, jaką z pewnością jest Delta Force, został wyposażony w najnowsze zdobycze techniki. Do dyspozycji gracza oddano przeróżne karabiny, wśród których wyróżnić należy świetnego CAR15 oraz klasycznego M-16. Oba doskonale spisują się w trakcie walk wewnątrz niewielkich miasteczek, a to właśnie takie starcia będą przeważały w trakcie właściwej zabawy. Dodatkowym atutem tych broni jest znakomicie rozwiązany problem przymierzania się do strzału. Efekt przykładania oka do celownika jest zobrazowany niezwykle realistycznie, a przy tym i bardzo wygodny. Z pewnością o wiele łatwiej usuwa się w ten sposób niewygodnych wrogów. Szkoda natomiast, że z pozostałych giwer korzysta się okazyjnie i to raczej z przymusu, gdy amunicja do tych najlepszych już się pokończy. Wśród innych broni zdecydowanie wyróżniłbym tylko jedną - wyciszonego MP5. Co prawda misji, w których należy się skradać, jest w całej grze niewiele, ale jeśli już rozgrywa się taki etap, to byłoby żal nie skorzystać z dołączonego do niego tłumika. O wiele gorzej jest ze zwykłymi pistoletami oraz shotgunami. Powiedziałbym nawet, iż jest to tylko zbędny balast. Istotną rolę odgrywają natomiast granaty. Przeciwnicy mają tendencje do występowania w grupach, nie potrafią również odrzucać ładunków, tak więc jest to wymarzone narzędzie do pozbywania się ich. Tyle, jeśli chodzi o środki do bezpośrednich walk z Somalijczykami. Oprócz tego możemy zdecydować się na zabranie ze sobą ładunków wybuchowych (niekiedy jest to konieczne) czy też noktowizora (kolejny plus gry – realistycznie ukazano jego wykorzystanie). Dodatkową atrakcją recenzowanej gry jest również możliwość skorzystania z pojazdów oraz śmigłowców. Nie jest to niestety aż tak swobodne jak chociażby w „Operation Flashpoint”, rola gracza ogranicza się bowiem do operowania stanowiskiem maszynowym. W przypadku Hummera jest to działko bardzo dobrze znane chociażby z filmu, tytułowe Black Hawki dysponują natomiast minigunem o ponadprzeciętnej sile rażenia.
Do tego dochodzi jeszcze prowadzenie ognia z pokładu malutkiego AH-6 Little Bird, a także przejmowanie lokalnych stanowisk maszynowych. Ogromnym ułatwieniem i w moim przekonaniu wadą gry jest brak limitu amunicji w trakcie korzystania z tych działek. Bardzo szybko dochodzi więc do sytuacji, gdy nie spuszcza się palca ze spustu. Zupełnym przeciwieństwem tego są akcje naziemne. W przypadku, gdy amunicja do posiadanych broni skończy się, jesteśmy zmuszeni do wybrania broni zapasowej bądź też (w sytuacji krytycznej) polegania na celności innych członków drużyny. Szkoda, że autorzy nie przewidzieli możliwości podnoszenia broni z ciał zabitych przeciwników.
A właśnie, pora wspomnieć co nieco na temat osobników, do których przyjdzie nam strzelać. W przypadku wybrania kampanii singleplayer stopniowo rośnie również poziom trudności przeprowadzanych z nimi walk. Początkowo na naszej drodze stają słabo wyszkolone oddziały czy też nawet zwykła ludność, która zdecydowała się przepędzić „agresorów”. Walka z nimi nie sprawia większych problemów. Schody zaczynają się w momencie, gdy na naszej drodze staje elitarna somalijska milicja Habr Gadir oraz osobnicy wyposażeni w wyrzutnie RPG. W tym przypadku sprawa jest już znacznie utrudniona, a to dlatego, że dysponują oni o wiele większą celnością. Trzeba więc uważać, aczkolwiek „Black Hawk Down” jest bardziej tolerancyjny od takiego „Ghost Recona” i nawet gdy bezpośrednio wpadamy na jakiegoś wroga, to jest jeszcze czas, aby otworzyć do niego ogień. Tak naprawdę to gdyby nie to, że gostkowie z RPG pojawiają się dość często, to nawet z samą milicją można by sobie dość szybko poradzić. Problem w tym, że na osobników z wyrzutniami trafiamy głównie w trakcie lotów śmigłowcem i nie zawsze udaje się ich odpowiednio szybko zauważyć i zestrzelić, a nie muszę chyba mówić co oznacza kontakt wystrzelonej rakiety z lecącym śmigłowcem.
Największym atutem „Black Hawk Down” nie jest jednak tematyka, a klimat. Autorzy poczynili wiele, aby przeobrazić bezbarwną serię w coś naprawdę ciekawego. Przeczesywanie wyniszczonych, wąskich uliczek somalijskich miasteczek (i na sam koniec stolicy – Mogadiszu) zapewnia masę niezapomnianych wrażeń. Przeciwnicy mogą czaić się za każdym rogiem. Istotną rolę odgrywają też wrodzy snajperzy. Trzeba się naprawdę porządnie rozglądać. Może i nie ginie się tu od pierwszej trafionej kuli, ale i tak wszelkie próby brawury kończą się przedwczesną śmiercią. Podobny klimat mało któremu producentowi udało się wcześniej uzyskać. Ja porównałbym „Black Hawk Down” do zaledwie jednego tytułu, a mianowicie „Medal of Honor” (a konkretnie planszy z aleją snajperów). Na szczęście nie jest tak przez cały czas. Zdarzają się miejsca, w których efekciarstwo wysuwa się na pierwszy plan. Mnie na przykład spodobała się misja, w której podległy oddział został osaczony w magazynie, a przeciwnicy wszelkimi możliwymi sposobami starali się przebić do środka, ze staranowaniem frontowych drzwi włącznie. Bardzo często przyjdzie też działać pod silnym ostrzałem wroga, czy to tradycyjnym, czy nawet artyleryjskim. Ostatnie misje, które zaczerpnięto z filmu, są już istnym mistrzostwem świata. Gracz faktycznie może poczuć się osaczony, szczególnie gdy ma kogoś eskortować, a wie, że wokół roi się od wrogich jednostek. Dużą rolę w budowaniu klimatu odgrywa również to, co dzieje się wokół samego gracza. Widzimy biegającą w przerażeniu ludność cywilną oraz innych amerykańskich żołnierzy, którzy wykonują swoje własne zadania. Działania w pojedynkę należą do rzadkości. Większość etapów opiera się na skoordynowanych atakach kilku oddziałów.
Najchętniej skończyłbym w tym właśnie miejscu pisać recenzję, a to dlatego, że trzeba powiedzieć co nieco o wadach gry. Seria „Delta Force” zasłynęła beznadziejnym, symbolicznym powiedziałbym, modelem sztucznej inteligencji. „Black Hawk Down” nie jest już co prawda tak ograniczony jak „Task Force Dagger” czy „Land Warrior”, aczkolwiek do ideału bardzo dużo mu jeszcze brakuje. Autorzy zastosowali jednak ciekawy trik. Wrogowie najwyraźniej nie radzili sobie w poprzednich częściach gry z dużymi powierzchniami, tak więc walka w zwarciu stanowi dla nich mniejszy problem. Niektóre jednostki wręcz stoją w wyznaczonych miejscach i czekają, aż gracz do nich przyjdzie. Patrole nie są tu tak częste jak w innych podobnych grach. Wiele scenek sprytnie też wyreżyserowano, szczególnie widać to podczas powtarzania niektórych przejazdów wojskowymi Hummerami. Przeciwnicy strzelają na ogół celnie, aczkolwiek zdarzają się im drażniące wpadki. Niejednokrotnie dochodziło do sytuacji, w której wpadałem na wroga, a ten nie reagował, jak gdyby w ogóle mnie nie zauważył. O pomstę do nieba woła natomiast inteligencja innych członków oddziału Delta Force. W zasadzie można sobie darować wydawanie im poleceń, bo i tak nic z tego nie skumają. Dochodzi więc do sytuacji, kiedy to sam gracz stanowi o sukcesie czy też porażce wykonywanej misji, a swoich kolegów wykorzystuje tylko do tak prozaicznych czynności, jak chociażby wspieranie go ogniem w bezpośredniej walce. Miłym wyjątkiem jest rozkaz wrzucenia granatu oślepiającego do wyznaczonego pomieszczenia, z tym radzą już sobie nadzwyczaj dobrze. Mimo że „Black Hawk Down” nie trzyma się kurczowo fabuły filmu i zaczyna się znacznie wcześniej, liczba dostępnych misji nie przytłacza. Tych kilkanaście zadań na upartego można wykonać w kilka godzin. Gdyby nie to, że liczba save’ów na danym poziomie jest limitowana (to, ile ich jest, zależy od jego długości), a przeciwnicy z RPG niezwykle szybcy i celni, mógłbym spokojnie stwierdzić, że autorzy w ogóle nie przyłożyli się do zwiększenia długości całej zabawy. Ograniczenia te jednak znacznie ją komplikują i to nawet jeśli wybierze się najprostszy poziom trudności. Ostatni zarzut, jaki mogę postawić recenzowanej grze, to dość duża liniowość. Przeciwnicy wyskakują z tych samych miejsc, powtarzane misje zawsze wyglądają więc tak samo.
Graficznie „Black Hawk Down” nie zalicza się może do ścisłej czołówki, ale ma się czym pochwalić. Autorom udało się uchwycić klimat znany z filmu. Wyniszczone miasteczka, które przyjdzie nam kolejno odwiedzać (z Mogadiszu w finale), wykonano poprawnie. Tu i ówdzie widzimy zniszczone domy czy też porzucone samochody. Dobrze zrealizowano również ich okolice, a więc głównie pustynie (wyglądają o niebo lepiej od tych z „Land Warriora”). Szkoda tylko, że pomimo pozornej swobody do celu misji można dotrzeć wyłącznie na jeden sposób. Mnie osobiście spodobał się natomiast niecodzienny efekt potłuczonych szyb. Jest to złudzenie, które na zbliżeniach nie wygląda już tak rewelacyjnie, aczkolwiek z odległości 5-6 metrów jest się czym zachwycać. Osoby zaopatrzone w nieco słabsze karty graficzne ucieszą się zapewne z faktu, iż nie trzeba posiadać GeForce’a 3 z Pixel Shaderem, aby móc podziwiać ładnie zrealizowaną taflę wody. Końcowy efekt jest oczywiście znacznie gorszy, ale nie zmienia to faktu, że autorzy przyłożyli się do roboty i pomyśleli o wszystkich. Na tym tle mizernie, wręcz beznadziejnie, wypadają wnętrza budynków. Są one puste. Poza przeciwnikami niemal nigdy nic w nich nie ma! Oprócz wspomnianych już motywów muzycznych z filmu Ridleya Scotta, na warstwę dźwiękową składają się przede wszystkim odgłosy pola walki. To dobrze, że zadbano, by Somalijczycy mówili w swoim własnym języku. Na klimat gry wpływają również wydarzenia w eterze, dzięki nim na bieżąco wiemy, co dzieje się w okolicy. Pomimo pozornie wysokich minimalnych wymagań sprzętowych, gra bardzo sprawnie działa na zbliżonych do nich konfiguracjach.
„Delta Force: Black Hawk Down” to udany produkt. Sprawdza się on zarówno w singleplayerze, jak i podczas zabaw sieciowych, gdy do walk może stanąć maksymalnie szesnastu graczy. Dodatkowo odpada im wtedy problem kiepskiego AI. No właśnie, gdyby tylko autorzy zadbali o wyższe IQ przeciwników, a singlową rozgrywkę uczynili nieco dłuższą, moglibyśmy mówić o przełomie godnym nawet „Operation Flashpointa”. Ulepszeń jest mnóstwo, ale na miano gry rewolucyjnej z pewnością „Black Hawk Down” nie zasługuje.
Jacek „Stranger” Hałas