Aliens vs Predator - przedpremierowy test
Graliśmy w jedną z najbardziej oczekiwanych gier pierwszego kwartału tego roku i sprawdziliśmy, jak prezentuje się prasowe demo na kilka tygodni przed premierą.
Przeczytaj recenzję Aliens vs Predator - recenzja gry
Artykuł powstał na bazie wersji PC.
Od prezentacji gry Aliens vs. Predator na ubiegłorocznych targach E3 czekałem z utęsknieniem na dzień, w którym będę mógł zapoznać się z grywalną wersją tego programu, najlepiej w domowym zaciszu, po zapadnięciu zmroku i ze słuchawkami na uszach. Okazja do przetestowania najnowszej produkcji studia Rebellion pojawiła się dopiero po Nowym Roku, na kilka tygodni przed jej światową premierą. Trafiła do mnie wersja demonstracyjna gry na PC, która – choć cały czas informowała, że prace deweloperskie nie zostały jeszcze zakończone – pozwalała sprawdzić wreszcie, jaki potencjał kryje w sobie kolejna opowieść o zmaganiach Marines, Obcych i Predatorów.
Kampanię rozpoczyna krótka introdukcja, w której Charles Bishop Weyland – prezes firmy Weyland-Yutani, znanej doskonale fanom sagi o Obcym – otwiera starożytną piramidę, położoną na bliżej niezidentyfikowanej planecie. Skojarzenia z pierwszym filmem z serii Aliens vs. Predator są jak najbardziej na miejscu. Co prawda przeznaczenia budowli można się jedynie domyślać, ale wszystko wskazuje na to, że podobnie jak w obrazie Paula Andersona, służy ona Predatorom do polowań na Ksenomorfów. Chwilę później rozpętuje się prawdziwe piekło. W pobliżu planety pojawia się okręt kosmicznych drapieżców, który niszczy stacjonujący na orbicie statek Ziemian. Ocalały z pogromu wahadłowiec Marines awaryjnie ląduje na planecie, podobnie zresztą jak i jeden z Predatorów. Jakby tego było mało, na powierzchni zaczynają szaleć również Ksenomorfy. Tym ostatnim incydent w piramidzie pomaga wydostać się na wolność ze ściśle strzeżonej placówki badawczej firmy Weyland-Yutani. Główne postacie spektaklu pojawiają się na wspólnej scenie, zatem rzeź można uznać za rozpoczętą.
Podobnie jak w Aliens vs. Predator 2 kampania dla jednego gracza podzielona jest na trzy odrębne akty, w których obejmujemy kolejno kontrolę nad żołnierzem Marines, Predatorem oraz Ksenomorfem. Z racji tego, że akcja każdego z epizodów toczy się niemal równolegle do pozostałych, gra pozwala spojrzeć na te same wydarzenia z perspektywy aż trzech różnych bohaterów, charakteryzujących się innymi umiejętnościami.
Udostępniona nam przez twórców wersja gry pozwala ukończyć sześć misji, po dwie dla każdej ze stron konfliktu. Normalnie byłoby to niewiele, ale Aliens vs. Predator rządzi się nieco innymi prawami. Finalny produkt oferuje raptem siedemnaście etapów (z obowiązkowymi tutorialami), a więc demo pozwala zapoznać się aż z jedną trzecią gry. Biorąc pod uwagę fakt, że każdą z misji rozgrywa się od 20 do 30 minut, w sumie powinno to dać około ośmiu godzin zabawy. Zupełnie przyzwoicie jak na dzisiejsze standardy.
Cechą charakterystyczną kampanii jest to, że w każdym z aktów odwiedzamy dokładnie te same lokacje. Niektórzy mogą uznać to za zbyt duże uproszczenie, ale akurat w tym wypadku można autorom wybaczyć pójście na łatwiznę. Dlaczego? Eksploracja kompleksu wygląda zupełnie inaczej, kiedy dokonujemy jej np. jako żołnierz Marines i gdy zwiedzamy ją w ciele Obcego. Ten pierwszy musi otwierać przejścia, szukać alternatywnej drogi w przypadku napotkania niemożliwej do sforsowania przeszkody. Natomiast drugi za nic ma bariery i jeśli nie jest w stanie przejść po podłodze, to przedrze się dalej po suficie. Obcy wykorzystują też szyby wentylacyjne, które dla ludzi i Predatorów są niedostępne, a to już zupełnie zmienia postać rzeczy, zwłaszcza kiedy pragniemy ominąć większe skupisko wrogów.
Wszystkie kampanie różnią się też zasadniczo w kwestii prowadzenia rozgrywki. W przypadku żołnierza mamy do czynienia z tradycyjną strzelaniną, podczas której staramy się realizować kolejne cele w danej misji i przede wszystkim przetrwać w tym piekle, bo zarówno Ksenomorfy, jak i Predatorzy są dla ludzi śmiertelnie niebezpiecznymi przeciwnikami, zdolnymi w okamgnieniu wyłączyć ich z walki. Zmagania utrudniają panujące wszędzie ciemności – nasz podopieczny nie jest w stanie dostrzec w mroku swoich wrogów, dlatego nieustannie powinien mieć się na baczności. Sytuację poprawia wprawdzie obecność detektora ruchu, ale nawet on w połączeniu z nikłym światłem latarki oraz piorunująco szybko wypalającymi się flarami, nie jest gwarantem bezpieczeństwa.