Far Cry 3: Blood Dragon Recenzja gry
autor: Grzegorz Bobrek
Recenzja gry Blood Dragon - samodzielnego DLC do Far Cry 3
Ubisoft najpierw wszystkich wkręcił primaaprilisowym kawałem, aby kilka dni później potwierdzić prace nad najbardziej absurdalnym dodatkiem wszech czasów. Niestety, Far Cry 3: Blood Dragon nieco kwasi puentę całego dowcipu.
- zabawa konwencją, cięty humor;
- kapitalny soundtrack;
- klimat;
- strzelaniny w dyskotekowych barwach.
- monotonia;
- nieciekawa eksploracja wyspy;
- konstrukcja głównych i pobocznych misji.
Far Cry 3 Blood Dragon to jedno z odważniejszych posunięć Ubisoftu w ostatnich latach – zamiast rozwinąć wątki z podstawki producenci postanowili dostarczyć produkt o całkowicie odmiennym klimacie. Żegnaj survivalu i ciut pretensjonalna opowiastko o szaleństwie w jądrze ciemności. W zamian przenosimy się do lat 80., epoki G.I. Joe, Contry i klimatu prosto z filmów akcji klasy C. Coś, co zdawało się być całkiem sympatycznym dowcipem primaaprilisowym, rozwinęło się do poziomu samodzielnego dodatku, parodiującego schematy nowoczesnych gier wideo (z Far Cry 3 na czele) oraz pełnego odniesień do seriali i filmów z lat 80., co najbardziej docenią odbiorcy z przynajmniej dwiema dychami na karku. I mimo że cała ta szalona wyprawa do świata dyskotekowych barw, świecących neonów i zionących promieniami z pyska futurystycznych dinozaurosmoków należy do najzabawniejszych gier w historii, to – choć celnie ośmiesza klisze gatunku – sama razi na wielu płaszczyznach.
Niezależnie od fosforyzującej otoczki i nałożonego na obraz przeplotu rodowód Blood Dragona widać jak na dłoni. Podczas prowadzenia jeepa w oczy rzuca się chociażby znana z Far Cry 3 figurka hawajskiej tancerki, wrogom i zwierzakom podmieniono co najwyżej skórki, a przy zabójstwach nożem jesteśmy świadkami charakterystycznych, krwawych animacji. W pewnej formie wraca także rozwój postaci, chociaż w rozszerzeniu wyeliminowano udział gracza w doborze umiejętności, zdobywanych przy awansie na wyższe poziomy doświadczenia. Ścieżka cyborga jest wyryta w kamieniu i można ją prześledzić w menu gry od samego początku przygody. Cały urok (i problem) Blood Dragona w tym, że gra wygląda przez to jak sklecona naprędce totalna konwersja, przygotowana przez niezbyt utalentowany zespół. Słyszałem anegdotę, że graficy na zaprojektowanie przeciwników rozmyślnie otrzymali całe 40 minut, aby w ten sposób osiągnąć efekt „pracy na kolanie”. Panowie powinni się nawzajem poklepać po plecach – wielokrotnie w trakcie gry odnosiłem wrażenie, że projekt był robiony na łapu-capu. Brawo!
Żeby była jasność. Kluczowy element gry, czyli same strzelaniny nadal prezentują wysoki poziom – potyczki są soczyste i w połączeniu z jaskrawymi kolorami eksplozji, rykoszetów i trafień w głowę nietrudno dać się zauroczyć stylistyce retro. W takim razie co mi nie leży w Blood Dragonie? Przede wszystkim parodia na pierwszym planie – twórcy liczą, że suchary (wyborne), komiczne odwołania (pierwsza klasa) i czerstwe dialogi (aż okruchy sypią się na ziemię) zastąpią konkretną i przemyślaną rozgrywkę. Rozumiem konwencję misji, która obśmiewa modę na zombie i popularną formułę walki na arenie z pozornie niekończącymi się falami przeciwników – problem w tym, że gracz faktycznie bierze udział w jednej z najnudniejszych bitew tej generacji sprzętu. Na ile wystarczą śmichy-chichy w obliczu monotonii? Wnioskując po długości gry, autorzy szacują, że na około 6–8 godzin. To trochę za dużo jak na dodatek parodystyczny – po prostu na taki kawał czasu brakuje tu faktycznie nowej i dobrej treści.
Leży też konstrukcja głównego wątku – praktycznie każda z 7 misji sprowadza się do infiltracji bliźniaczo podobnych struktur Omega Force. Za mało tu niespodzianek, zapadających w pamięć starć – to, co widzimy co chwilę przy zdobywaniu posterunków (tak, trzeba odbijać posterunki), występuje po prostu w znacznie większym natężeniu. Z czasem twórcy co najwyżej rzucają przeciwko nam nie jednego, a dwa (szaleni!) smoki, starcia z którymi zdecydowanie zbyt często służą jako namiastka potyczek z bossami. Jak na grę odwołującą się do 8 i 16-bitowej klasyki totalnym rozczarowaniem jest brak bombastycznych walk z wielkimi adwersarzami. Ostatnia sekwencja w grze okazuje się rozbrajająco zabawna (dosłownie ryczałem ze śmiechu, serio), ale zawodzi w kategoriach wielkiego finału. Kiedy już szykowałem się na najlepsze, Blood Dragon pokazał mi napisy końcowe.
Przygody Rexa nie korzystają – przypuszczam, że rozmyślnie – z najciekawszych atutów Far Cry 3. Eksploracja jest beznadziejna: silny filtr fuksjowy nie pozwala cieszyć się widokami, pojazdy są praktycznie bezużyteczne, a znajdźki, swoją drogą uroczo komentowane przez bohatera, rozłożono bez ładu i składu. Zawodzi także arsenał, kilka giwer na krzyż to słabo względem bardzo rozbudowanej podstawki, a co więcej – modyfikacji podlega zaledwie parę z nich. Same dodatki potrafią być całkiem klawe (jak wybuchowe pociski do snajperki), ale forma ich odblokowywania też budzi wątpliwości. W wielu wypadkach najpierw trzeba zaliczyć odpowiednią misję drugorzędną bądź znaleźć kilka fantów rozrzuconych po wyspie. Szkopuł w tym, iż Blood Dragon nawet nie udaje, że projektanci kiwnęli palcem przy konstruowaniu tych zadań. Mamy do czynienia z treścią kopiuj/wklej, co przypomniało mi pozorny ogrom świata Just Cause 2, wypełniony po brzegi identycznymi elementami. Ponadto świeże – względem Far Cry 3 – pomysły są niedopracowane. Dobrze to widać przy odbijaniu naukowców z rąk Omega Force – sztuczna inteligencja ewidentnie ma problem z ustaleniem priorytetów i nawet po podniesieniu alarmu nigdy nie zostałem ukarany zamordowaniem zakładnika przez strażników.
Przyznam, że wśród czynności pobocznych trafiają się perełki, a bawić potrafią nawet same wprowadzenia do nich – instrukcje pozornie nie mają żadnego sensu (bohater oczywiście daje upust irytacji), aby dopiero z czasem widoczna stała się puenta dowcipu. Dość powiedzieć, że istota pewnego zlecenia na cztery mieszkające w kanałach żółwie nie dotarła do mnie, dopóki nie natknąłem się na pudełka po pizzy. Nie muszę chyba podkreślać, jak wojowniczo były nastawione te sympatyczne stworzenia po wtargnięciu na ich teren.
„Mam nadzieję, że nie będę musiał zbierać żadnych cholernych flag!” – mówi Rex, co oczywiście jest szyderą ze znajdziek w Assassin's Creed.
Twórcy najwyraźniej zdawali sobie sprawę z monotonii nadprogramowych zadań oraz nudy nieustannego operowania tym samym arsenałem, stąd próba wprowadzenia mechaniki skradankowej. W początkowym etapie rozgrywki tytułowe gady są śmiertelnie niebezpieczne, toteż konieczne jest omijanie ich oraz odwracanie ich uwagi poprzez miotanie serc wyrwanych przeciwnikom (he, he), które blood dragony uważają za niebiański delikates. Niby otwiera to też wachlarz dodatkowych taktyk – np. sprowadzenie na posterunek wroga stada wygłodniałych dinozaurów, jednak już po góra dwóch godzinach smoki bardziej opłaca się ubijać własnoręcznie. Suta gratyfikacja w postaci 5000 punktów doświadczenia działa tu podobnie jak maniakalne dodrukowywanie pieniędzy w dwudziestoleciu międzywojennym – wraz z inflacją wartość nagrody za normalne czynności drastycznie spada, a postać pęka w szwach od pedeków. 30 poziom osiągniecie na długo przed ujrzeniem napisów końcowych. Kto wie, może to kolejny żart, tym razem z wszechobecnych ostatnio elementów RPG?
Ludzie z Ubisoftu wykazali się więc diabelskim sprytem – ewidentne wady produkcji zawsze można przecież wytłumaczyć zamierzonym działaniem, a każdy denerwujący i odtwórczy patent przedstawić jako składową większego dowcipu, którego malkontent najwyraźniej nie zrozumiał. Ja osobiście odnoszę wrażenie, że w szyderstwie, kosztem mechaniki zabawy, zrobiono o krok za daleko, ale niektórzy na pewno docenią to, jak trafnie Ubisoft przedstawił klimat produkcji z niskiej półki. Nietrudno też o wniosek, że najbardziej dopracowanym elementem DLC jest ścieżka dźwiękowa. Elektronika przygotowana przez australijski duet Power Glove wymiata od początku do końca.
Blood Dragon to z pewnością jeden z najbardziej oryginalnych dodatków, w jakie dane mi było zagrać. Twórcom udało się przenieść do serii Far Cry klimat z kompletnie innej bajki i dostarczyć pierwszorzędną parodię, śmieszną od samego intra aż po napisy końcowe. Niestety, przy okazji zrezygnowano z głównych atutów Far Cry 3, a monotonia, nawet przerywana komicznymi gagami z najwyższej półki, przypomina o sobie zbyt często. Ośmieszenie trendów na rynku strzelanin jest zabawne do momentu, w którym Blood Dragon sam zaczyna nudzić, a do użytkownika dociera, że czas przeznaczony na ten wyborny suchar można było poświęcić produkcji prawdziwego rozszerzenia do Far Cry 3. Mówi się, że dobry żart funta wart. Ale 15 funtów (czy też euro)? To już każdy musi zdecydować sam.